18 czerwca 1997 roku.
Kojarzycie tę datę? Bez zaglądania do Wikipedii, każdy kibic warszawskiej Legii doskonale pamięta ten traumatyczny dzień. Ale po kolei…
Pamiętam, że pierwszy raz na mecz wybierałem się na słynne „Płonące Derby”. Atmosfera tego meczu była podgrzewana już na wiele dni przed samym wydarzeniem. Dookoła tego spotkania zrobiło się na tyle gorąco, że ostatecznie mój kuzyn odmówił zabrania mnie na ten mecz. Niecały miesiąc wcześniej ukończyłem bowiem dopiero 13. rok życia. Nikt z kolegów nie chciał, wówczas wziąć za mnie odpowiedzialności, tym bardziej kuzyn, który obawiał się, że będzie musiał mnie bardzo pilnować.
Legendarne derby zaowocowały tym, że mój debiut przy Łazienkowskiej znacznie się oddalił. Po pierwsze, teraz rodzice prędzej puściliby mnie na misję do Czeczenii niż na mecz polskiej ligi. Po wtóre, wprowadzone zostały identyfikatory, których wyrobienie było wówczas dość uciążliwe.
Dla chcącego nic trudnego – pomyślałem! Pojechałem po lekcjach złożyć wniosek, potem jeździłem dowiadywać się, czy moja karta kibica jest już gotowa, aż w końcu odebrałem upragnioną przepustkę. Pozostało odłożyć trochę grosza i można było szykować się do zakupu biletu.
Legia miała w tym sezonie mocno okrojoną kadrę, mimo to dzielnie walczyła z mocnym wtedy Widzewem o prymat w lidze. W przerwie zimowej przyszło czterech graczy będących na fali wznoszącej: Czereszewski (będzie okazja jeszcze o nim napisać), Skrzypek (miał zimą niezłe wejście w meczu Brazylia – Polska 4:2, pamiętam!), Magiera (kapitan reprezentacji olimpijskiej), Włodarczyk (obiecujący młody napastnik).
Sytuacja w tabeli tak się ułożyła, że o mistrzostwie decydować miał mecz z Widzewem u siebie. 18 czerwca 1997 roku… Wymarzony dzień na debiut! Gwarancja spektakularnego widowiska, ewentualna i mocno oczekiwana feta, znienawidzony w Warszawie rywal, do którego jednak czuło się spory respekt.
Gdy zacząłem w domu przebąkiwać o tym, że zamierzam wybrać się na mecz, zostałem momentalnie zgaszony przez rodziców. Wtedy uświadomiłem sobie, że jedyna szansa to mój kuzyn, który był bardzo pozytywnie odbierany w rodzinie. Męczyłem go strasznie, aż w końcu uległ, ale sprawa zaczęła się komplikować ponownie. Kuzyn miał dojechać bezpośrednio na stadion, a ja miałem stawić się w jego okolicach sam. Oczywista sprawa, że nie było wtedy komórek, a przynajmniej nie były ogólnodostępne, jak dziś. Dojazd na stadion nie stanowił dla mnie dużego problemu, ale zmiana planów była kolejnym negatywnym bodźcem dla moich rodziców. Postawiłem jednak na swoim, nabyłem bilet i oznajmiłem, że na mecz pojadę.
Pojechałem więc sam. No dobra… wstyd się przyznać, ale trudno. Pojechała za mną moja o 3 lata starsza siostra. Miała mnie na radarze cały czas, aż do momentu, kiedy spotkałem kuzyna przy ulicy Rozbrat. Wtedy sobie odpuściła i wróciła do domu.
Na Stadion Wojska Polskiego musiałem udać się z Białołęki. Wyszedłem więc odpowiednio wcześniej i dojechałem do dzisiejszego Ronda Żaba. Tam czekałem na „owiany złą sławą” autobus 162 (Sialala sialala 162 ! 🙂 Pamiętam, że towarzyszyły mi niezwykłe emocje. Mieszanka euforii, ekscytacji, tremy oraz… zwykłego strachu. Dziś nie wiem do końca czego się obawiałem, ale chciałbym czuć taką dawkę emocji przy każdym meczu. Coś niesamowitego.
Byłem 13-latkiem. Nie pamiętam co wtedy miałem dokładnie w głowie, ale szalik wyjąłem dopiero, gdy zobaczyłem na przystanku grupki kibiców.
Na ten szalik naciągnąłem kiedyś mamę. Kiedy mi go kupiła, po rozwinięciu był nieco wyższy ode mnie. Czarny, trupia czaszka, Legia Ultras – odlot! Chodziłem w nim dumnie do szkoły. W szatni śpiewało się piosenki, które były zasłyszane od starszych kolegów. Na lekcje zabierałem go do plecaka, żeby przypadkiem nikt go nie ukradł. W ogóle wtedy można było stracić szalik na ulicy. Nie wiem czemu, tak się zdarzało we własnym mieście, ale trzeba było uważać na czapki z daszkiem, szaliki, kurtki. Pamiętam, że wybrałem się w nim na pasterkę i grupka kilku starszych chłopaków chciała mi go zabrać. Kiedy zobaczyli, że będę się o niego szarpał odpuścili temat i wrócili do świętowania przy butelce. Piękne czasy. Dziś 11-12 latek pójdzie sam o 24 na spacer? Dobra, trochę odbiegłem od tematu, ale szalik mam do dziś i chodzę w nim na mecze.
Emocje. Czekałem na autobus i czułem dreszcze. Wcześniej czułem się podobnie tylko na wagarach, ale teraz? Kosmos. Wagary się chowają! W końcu podjechał mój „pociąg do gwiazd”. Jezu, co tam się działo! Poznałem na żywo ten wspaniały recital. Jak ten kierowca to znosił? „I jego córka też”? „I jego portfel też”? 🙂 Nie mogło zabraknąć okolicznościowych piosenek, każdy wiedział, że „w Łodzi jest draka…” i że jej nic nie zaszkodzi 😉 Najlepiej było na ostrych zakrętach! Cały autobus tańczył labada! Wszyscy skakali i walili pięściami w co podpadnie. Postronni pasażerowie przeklinali moment, w którym zdecydowali się wyjść z domu. Od Dworca Wileńskiego jechaliśmy już w mocnej obstawie policyjnej. Także repertuar piosenek się powiększył. „Nie masz ambicji”, „Mundur niebieski”, „Zawsze i wszędzie”, to było TOP 3 przebojów z dedykacją. Policja nie zawsze potrafiła docenić koncert życzeń. Co jakiś czas zatrzymywała autobus, a wtedy witana była chóralnym szlagierem „Zostaw kibica!”.
W końcu dojechałem! Z przystanku na stadion było kilkaset metrów, emocje sięgały zenitu. Gęsty tłum kibiców, policja na koniach, echo trybun, szok!
Na stadionie nastąpiła eskalacja napięcia, wybuch wrażeń, magia! Pamiętam te śpiewy, bębny, okrzyki. Pamiętam, jak dziś szalejącego przy linii Franza Smudę. Pamiętam, że byliśmy mistrzami po bramce wspomnianego Czeresia. Co prawda nie była to ostatnia kolejka, ale wygrać z Widzewem oznaczało tak naprawdę pozamiatać sprawę! Wszystko szło zgodnie z planem, a potem… Widziałem łzy, frustracje, gniew, rozczarowanie. Na twarzach ludzi malowały się wszystkie negatywne emocje. Nieopodal siedział młody chłopak w mundurze wojskowym i płakał. Z nieba do piekła w 5 minut…
Drogi powrotnej nie będę opisywał. Kto wracał z tego meczu, ten wie jak to wyglądało. Cóż za debiut. Chodziłem struty. To było straszne. Jest jednak takie powiedzenie: czym się trułeś, tym się lecz. Dlatego odliczałem kolejne dni do Superpucharu Polski. Z tego meczu, oprócz cudownej bramki Zeigbo, zapamiętałem, że siedział koło mnie facet, który cały mecz czytał książkę. Zupełnie nie robiły na nim wrażenia boiskowe wydarzenia. Siedział i czytał, nie zwracając uwagi na nic. Tyle emocji, a on czyta książkę! Ciekawe czy wracał z nami 162 i śpiewał Sialala sialala? 🙂
[vc_single_image image=”5376″ img_size=”full” alignment=”center” style=”vc_box_shadow”]