Nie wszyscy wiedzą, że dość liczne grono sędziów piłkarskich rekrutuje się z grona kopaczy. Tak, kopaczy. Zawarte w pierwszym zdaniu słowo „piłkarze” jest celowo użyte, by zachęcić do przeczytania tego tekstu. Określenie to jest mocno przesadzone, bowiem mianem piłkarza można określić Darka Dziekanowskiego, Zbigniewa Bońka, Kazimierza Deynę lub Bartka Kapustkę (o tym ostatnim wkrótce osobny tekst – moja nowa miłość piłkarska). Tak gwoli ścisłości.
Solidnym graczem był nasz gwiazdor, za którego wszyscy ściskamy dziś kciuki na Euro (równie mocno jak za kadrę Polski), Szymon Marciniak. Gdyby postawił na grę w piłkę, a nie na bieganie za nią z gwizdkiem, to kto wie czy w Mistrzostwach Europy nie uczestniczyłby w innej roli. Na szczęście na jego sportowej drodze stanął arbiter z Bydgoszczy (przesympatyczny skądinąd), Adam Lyczmański. Choć dziś sukces Szymona ma wielu ojców, na czele z obecnym szefem sędziów PZPN Zbigniewem I Wielkim (którego zasługi są akurat najmniejsze), to tak naprawdę największym ojcem tej szymonowej viktorii w Lidze Mistrzów i na Euro jest właśnie Adaś. Przed laty arbiter z Bydgoszczy sędziował Szymonowi mecz w sposób, który delikatnie stwierdzając odbiegał od oczekiwań Marciniaka. W pewnym momencie nasz obecnie najlepszy rozjemca nie wytrzymał i podzielił się z Lyczmańskim swoimi spostrzeżeniami na temat nie najwyższego (zdaniem Szymona) poziomu sędziowania. W odpowiedzi Adam Lyczmański odparł, że jeśli pan piłkarz Marciniak jest tak skory do komentowania pracy arbitra, to niech sam chwyci za gwizdek i pokaże jak należy to robić. Szymon Marciniak zastosował się do zalecenia. ADAM – DZIĘKI!!!
W drużynie sędziowskiej, która reprezentuje Polskę na Euro we Francji przeważają akurat sędziowie niepiłkarscy. Sędzia asystent Sokołek, czyli Paweł Sokolnicki (to ten, któremu Moratta wjechał sankami w nogi na czerwoną kartkę), gdyby miał uderzyć zza pola karnego na bramkę – mógłby nie trafić. W piłkę! (Sokołek puszczam do Ciebie oko z szacunkiem, że bez desek pod getrami podźwignąłeś się po barbarzyńskim ataku Hiszpana). Drugi asystent Liściu, czyli Tomasz Listkiewicz dysponuje podobnymi umiejętnościami piłkarskimi, jak wcześniej opisana ofiara hiszpańskiej brutalności. W podobnym klimacie oscylują futbolowe przymioty arbitra bramkowego z tej ekipy – Pawła Raczkowskiego, który w piłkę może by i trafił ale już trajektoria jej lotu byłaby nieprzewidywalna. Piłkarski poziom w tej sędziowskiej drużynie – obok jej szefa Szymona Marciniaka – mocno ciągnie w górę drugi sędzia bramkowy Musiałek – Tomasz Musiał. Nie ma się jednak temu co dziwić, bo wiecznie uśmiechnięta mordeczka z Krakowa jest mocno obciążony genetycznie. Smykałkę do kopania piłki wyssał z mlekiem matki (czytaj ojca). Przed laty, gdy organizowane były piłkarskie Mistrzostwa Polski Sędziów (z podziałem na województwa) toczyliśmy zażarte boje Mazowsze – Musiał. Tak, Musiał, bo Małopolska to był Tomasz Musiał i pomocnicy (oby ten tekst nie wpadł w ręce współbiesiadników pewnego tatrzańskiego wyjazdu „wieczór kawalerski Musiałka”, bo wielu obecnych tam „pomocników” może się obrazić). Mieliśmy na szczęście w naszej mazowieckiej drużynie zawodnika-sędziego, który jak nikt inny potrafił zneutralizować poczynania Musiałka. Gdy w innych meczach mistrzostw Tomek Musiał strzelał gole, miał asysty, a Małopolska wygrywała w cuglach, tak w meczach z Mazowszem nie robił przysłowiowego sztycha. Jego prześladowcą był arbiter o pseudonimie Pionek – dziś ekstraklasowy sędzia asystent. Szczypał, skrobał po piętach, kopał, pozdrawiał łokciem, a jak trzeba to i opluł, gdy nikt nie widział. Gdy Tomek Musiał schodził na ławkę rezerwowych – siadał obok niego. Nie opuszczał na krok. Był jak cień. Nienawidzili się. Dziś są przyjaciółmi.
Na tatrzański wyjazd przyjaciół poprzedzający ślub Tomka, „oprawca” Musiałka dotarł pomimo meczu w Ekstraklasie, 400 km odległości i konieczności telepania się Polskim Busem przez całą noc. Od nienawiści do przyjaźni. Jak to możliwe ktoś zapyta? Otóż możliwe, bowiem Mistrzostwa Polski Sędziów były nie tylko zmaganiami na boisku, ale również były to spotkania towarzyskie, w czasie których można było w integracyjnym klimacie wyjaśnić sobie wszystkie sporne sytuacje i nawiązać relacje, które w wielu przypadkach przeradzały się w taką przyjaźń jak ta powyżej.
Te mistrzostwa oraz te integracyjne imprezy, dla których mecze piłkarskie sędziów były tylko pretekstem do spotkania się, to już niestety historia. Nie ma już teraz takich sytuacji by w jednym czasie i w jednym miejscu na jednym boisku lub przy jednym stole usiedli i porozmawiali jak równy z równym sędzia z 5. lub 4. ligi i sędzia ekstraklasowy lub międzynarodowy. Komuś to przeszkadzało. Ktoś te coroczne spotkania zlikwidował. Kto? A jak myślicie? Tak. Właśnie on. Pan Zbigniew Kosmita. Ale dziś nie o nim. Na szczęście.
Bardzo solidnym kopaczem był Mariusz Złotek. Arbiter, który do Ekstraklasy trafił 20 lat za późno. Cieszę się, że w ogóle awansował, bo kolejni szefowie sędziów latami twierdzili, że jest za stary i będzie blokował miejsce młodym perspektywicznym. Tezy te były stawiane, gdy Złoty miał lat 30-35 lat oraz gdy przekroczył 40-tkę. Na szczęście trafił mu się mecz w Bydgoszczy. Z trybun oglądał go prezes PZPN Zbigniew Boniek, który nie mógł pojąć, jak tak doskonały arbiter jest poza Ekstraklasą. Po tym meczu nakazał włączenie Mariusza Złotka w poczet arbitrów najwyższej klasy rozgrywkowej, a że obecny marionetkowy przewodniczący Kolegium Sędziów nie kontestuje poleceń przełożonego, awans Złotego do Ekstraklasy stał się faktem. Mariusz w Mistrzostwach Polski był podporą Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej. Rozgrywał, strzelał, sam wygrywał mecze. Tak jak Tomek Musiał w Małopolsce. Z tą tylko różnicą, że na niego nasze Mazowsze nie miało patentu. Co nie oznacza, że przegrywaliśmy. Po prostu musiałem strzelić o jedną bramkę więcej 🙂
Bardzo solidnym defensorem jest natomiast inny arbiter Ekstraklasy – Krzysztof Jakubik, reprezentujący Siedlce. Warunki fizyczne, czyli prawie 2 metry wzrostu oraz niespotykana przy takiej budowie anatomicznej koordynacja ruchowa, sprawiały, że był filarem mazowieckiej obrony. Wielokrotnie nie do przejścia. Piłka czasem przechodziła, ale rywal już niekoniecznie. Twardy i nieustępliwy.
Podobne przymioty prezentował Paweł Pskit. Był skutecznym obrońcą z dobrym przeglądem pola i ciągiem na bramkę. Łódź miała z niego duży pożytek. Niestety sędziowsko stał się ofiarą medialnej nagonki na szefa arbitrów o kosmicznym pseudonimie, który posądzany o kumoterstwo i promowanie wyłącznie swoich ziomków z Łodzi, pokazowo odstrzelił Pawła Pskita zabierając mu kontrakt, pozostawiając bez środków do życia i relegując z Ekstraklasy, by próbować zadać kłam tym potwierdzającym fakty medialnym doniesieniom.
Specyficznym przypadkiem sędziego-piłkarza jest Marcin Borski. Nietypowość tej postaci polega na tym, że właściwie nigdy nie udało mu się zaprezentować swoich ewentualnych umiejętności, bowiem przez lata żył i żyje nadal na uboczu grupy, przez wielu sędziów będąc nieakceptowalnym. Wielu trenerów, kierowników drużyny na przestrzeni lat pomijali Marcina właśnie ze względu na jego alienację. Ja akurat miałem to szczęście, że byłem kilkakrotnie w jego drużynie sędziowskiej jako sędzia techniczny i wiem, że to bardzo wartościowy i nieprzeciętnie inteligentny człowiek. Dzięki temu mam świadomość, że gdyby „popuścił pasa”, nie był tak zabójczo konsekwentny i bezkompromisowy w swoim postępowaniu, a do tego chciał się nauczyć układać (ocieplać) swoje relacje z piłkarzami i środowiskiem w sposób zbliżony, jak czynią to np. Marciniak i Musiał, to jego kariera mogłaby być o wiele bogatsza. Jego obecność na Euro 2012 nie ograniczyłaby się do roli tylko sędziego technicznego, a i piłkarsko mógłby się pokazać w drużynie sędziowskiej przed laty będąc bardziej komunikatywnym i otwartym. Inna sprawa, że taka specyficzna i w pełni kontrolowana segregacja znajomych, kolegów i przyjaciół chyba Marcinowi Borskiemu najwyraźniej pasuje i trzeba to uszanować.
Talentem piłkarskim, który skutecznie skrywany był latami błysnął w zakończonym ostatnio sezonie Ekstraklasy Marcin Borkowski – międzynarodowy sędzia asystent z Lublina, który podczas meczu Legia – Lech w czasie dłuższej przerwy w grze popisywał się żonglerką i piłkarskimi sztuczkami z Michałem Kucharczykiem. Pokazał dobre czucie piłki, spore umiejętności techniczne, a przede wszystkim olbrzymi dystans do siebie i swojej pracy. To się mogło podobać.
Na koniec zostawiłem sobie znanego wszystkim kibicom polskiej Ekstraklasy – Pana Sławka. Sławomir Stempniewski były międzynarodowy sędzia asystent, były szef polskich arbitrów, obecnie ekspert Canal+ był bardzo niewdzięcznym partnerem na boisku. Otóż w czasach, gdy w jednej drużynie kopaliśmy piłkę, we wspomnianych wcześniej wielokrotnie Mistrzostwach Polski funkcjonował zapis regulaminowy nakazujący sędziom Ekstraklasy przebywanie na boisku w każdym turniejowym meczu minimum 5 minut. Dlatego Sławek musiał grać (pląsać za piłką w rzeczywistości). Kto i po co to wymyślił, to już drugorzędna sprawa. Po latach sam stałem się beneficjentem tego zapisu, bowiem młodzież naciskała, pojawiali się nowi sędziowie-piłkarze, a ja jako ekstraklasowy arbiter swoje 5 minut i tak miałem zapewnione niezależnie od formy. Wracając do popularnego Pana Sławka z TV. Niewdzięczność występowania z nim na boisku polegała na tym, iż on w ogóle nie podawał. Grał sam. Kiwał, strzelał, nie dostrzegał współpartnerów. Co gorsza, po meczach miał do mnie pretensje, że… nie podaję, gram sam, kiwam, strzelam i nie dostrzegam współpartnerów! Nie cierpiałem grać ze Sławkiem. Dziś go uwielbiam. Poczucie humoru, które prezentuje na antenie nie oddaje choćby w 20% tego, jakie posiada „poza anteną” w realu. Kto chciałby się przekonać jakie petardy słowne potrafi zaserwować Pan Sławek niech wybierze się na jakąkolwiek imprezę charytatywną Fundacji Moc, które wszystkie bez wyjątku wspiera od lat. Trzeba mu jednak oddać, że zgodnie ze znaną wszystkim zasadą „raz do roku to i łuk sam strzela” zamknął kiedyś usta mej krytyce, strzelając przed laty podczas mistrzostw gola w ostatniej minucie meczu na 1:0. Był to półfinał, a gol dał nam upragniony awans do najważniejszego meczu turnieju. Dopadł (a właściwie doturlał się, bo jego waga była niewiele mniejsza od obecnej) do piłki i z dużego palca pocisnął nie do obrony. Wybaczyłem mu wówczas wszystkie wcześniejsze boiskowe zachowania. Wpadliśmy wszyscy w szał radości. Sławomir utonął w naszych ramionach. Gdy się z nich oswobodził jego fryzury, a w szczególności grzywki, nie powstydziłby się popularny w tamtych latach tytułowy bohater serialu „Alf”. Rozczochrany, ale szczęśliwy Pan Sławek wreszcie owocnie spędził swoje regulaminowe 5 minut na placu. Czasami, gdy stylistki przed programem Liga + Extra mają słabszy dzień przypomina mi się ta grzywka sprzed lat, a jak ma to miejsce w listopadzie w czasie akcji z wąsem to… klękajcie narody 🙂
Czasy sędziów rekrutujących się spośród byłych reprezentantów Polski (jak Wojciech Rudy) czy piłkarzy Ekstraklasy (jak Władysław Dąbrowski) bezpowrotnie odeszły, ale… niektórzy polscy sędziowie to solidni „piłkarze” 🙂
[vc_row][vc_column text_align=”center” width=”2/4″][TS_VCSC_Team_Mates_Standalone team_member=”6118″ custompost_name=”Marcin Wróbel” style=”style2″ show_download=”false” show_contact=”false” show_opening=”false” show_skills=”false” icon_align=”center”][/vc_column][vc_column width=”1/2″][/vc_column][vc_column width=”1/4″][/vc_column][/vc_row]
Autor to były sędzia piłkarski na najwyższym szczeblu krajowych rozgrywek. Jest założycielem Fundacji MOC, która skupia się na pomocy osobom pokrzywdzonym przez los oraz najuboższym. Wraz ze swoją fundacją, Marcin organizuje wiele imprez kulturalnych i sportowych, na których promowany jest zdrowy tryb życia, wychowanie w sporcie oraz altruizm i działalność charytatywna.
fot. today.com
Polska piłka oczami kibiców. Chcesz dołączyć? DM do @nopawel