Obserwuj nas

Lechia Gdańsk

Krajobraz po Derbach Trójmiasta | reportaż kibica

fot. Beceen/watch-esa.pl

O Derbach się nie pisze. Na Derbach trzeba po prostu być. Trzeba je poczuć. Są mecze, których atmosfery nie jesteś w stanie oddać kilkunastoma zdaniami wystukanymi na komputerze. Gdyby każdy mecz był Derbami, to budowalibyśmy w Polsce stutysięczniki. Głód odwiecznej rywalizacji mamy chyba we krwi. Możliwość ujrzenia na własne oczy jednej wielkiej jatki, przyciąga na trybuny ludzi, którzy o weekendowym kopaniu – w normalnych okolicznościach – nawet by nie pomyśleli.

Nie inaczej jest w Trójmieście, gdzie na bezpośrednie „starcie” czekano ponad pięć lat. I nie było to oczekiwanie jedynie na mecz. Sam spektakl pt. „Derby” zaczyna się już wiele tygodni przed pierwszym gwizdkiem sędziego, a zdarzenia, gdy z magazynów znikają klubowe flagi, czy udostępniane są dane osób z Gdańska z kupionymi biletami na sektory Arki to tylko owoce tych „przygotowań”. Już podczas samego meczu wrażeń co najmniej tyle, ile w najlepszych filmach akcji. Tylu strzałów i wybuchów nie słyszano nawet podczas kręcenia „Szeregowca Ryana”. Takiej ilości umundurowanych nie widziano w Trójmieście od czasów „Solidarności”. A co w tym wszystkim jest najbardziej ekscytującego? Na pewno nie piłka, bo ta schodzi wtedy na drugi plan. Choć byśmy zarzekali się na matkę, i tak większość z nas na taki mecz przyciąga właśnie ta niecodzienna otoczka.

„A idź Pan w chuj z taką grą!”, „No gdzie? Gdzie do tyłu?!” Znacie to, prawda? Kto choć raz nie usłyszał na meczu „Gdzie do tyłu grasz?!” niech pierwszy rzuci kamieniem. Futbolowy klasyk. Tak samo, jak futbolowym klasykiem jest wieczne narzekanie. Piątek, dwudziesty pierwszy dzień października. Stadion w Gdyni. Miejscowa Arka mierzy się z Pogonią Szczecin. Loża futbolowych mędrców wydaje pierwsze przedderbowe osądy. „Jak można tak grać?” – pyta jeden Janusz drugiego Janusza, jedną ręką wycierając zalegającą na jego bujnym wąsie musztardę, a drugą wskazując boisko. „Nitek, zdejmuj tego Szwocha, bo to szkoda patrzeć na taką padakę!” Oprócz tego nieśmiertelne cytaty wymienione wcześniej. Do tego stękanie, cmokanie i wzdychanie przerywane zwięzłymi „kurwami”. Osądy ludzi, którzy jeszcze na początku sezonu tych samych grajków wynosili pod niebiosa, dla których Szwoch ocierał się już powoli o kadrę, a Gdynia była twierdzą nie do zdobycia. Ludzi, dla których największym dyshonorem na boisku jest zagrać piłkę do tyłu lub w poprzek, którzy najwidoczniej od kołyski, z intensywnością butelki z mlekiem, raczeni byli szkockim, mokrym i ufajdanym w błocie futbolem, gdzie rozgrywający pełnił rolę statysty na boisku („Dawaj lagę, do przodu graj!”), a piłka lądowała na ziemi tylko wtedy, gdy trzeba było wybić ją z „piątki”. Tak zwani koneserzy futbolu. Arka waliła głową w „Bramkę Portową”, a Pogoń bezlitośnie punktowała gości ze skutecznością wytrawnego boksera. Gdynianie swoim bezpardonowym wejściem w tę ligę tak zadziwili piłkarskich mędrców, że parówki same z rąk wypadały. Grą na własnym boisku rozpieściła lożę taktyczną do tego stopnia, że kilku wizjonerów trybu szkockiego straciło kontakt z rzeczywistością i to, co z początku wliczane było w koszta (czyt. dwie porażki z rzędu na własnym stadionie) teraz było nie do pomyślenia. Niezwykle przewrotny jest polski futbolowy świat.

Gdy tak pan Janusz panu Januszowi tłumaczył, że Derby przegrane są już tydzień przed, Arka straciła trzecią bramkę. Obraz nędzy i rozpaczy zakończony kompromitującym 0:3. Kryzys, który dopadł w najgorszym momencie. Na tydzień przed najważniejszym meczem sezonu. Jednak, jak mawiał klasyk: „Derby rządzą się własnymi prawami”. I tego się trzymajmy.

Same Derby odczuć w Gdyni musiał niemal każdy. Zakorkowana obwodnica spowodowana porachunkami szalikowców, milion zablokowanych ulic, a do tego hałasujący nad głową helikopter. I tylko głowa postronnego przechodnia nie do końca rozumiała, dlaczego – zdawałoby się – zwykły mecz piłkarski odbierany jest, jak wprowadzenie stanu wojennego.

Jak to Polacy mają w zwyczaju – z pustymi rękoma w gości nie pójdą. A i przywitać przybysza czymś by wypadało. Stąd w naszym piękny kraju panuje piłkarski zwyczaj wymiany koszulkami krzesełkami. Ewentualnie racą. Lub czterdziestoma racami morskimi, bo przecież do morza rzut racą beretem.  Nie inaczej było tym razem. Wzajemnych uprzejmości nie było końca.

Atmosfera była na tyle przyjemna, że do zabawy postanowili włączyć się również mundurowi.

Gdy zebrani na stadionie kibice emocjonowali się pokazem sztucznych ogni, do głosu doszedł spiker, który przedstawił składy obu zespołów na derbowy mecz. Na kibiców z Gdyni padł blady strach, bo przecież nie od dziś wiadomo, że ustawianie w obronie dwóch wozów z węglem trąca o piłkarskie harakiri. Jak się później okazało, był to wybór co najmniej niezły.

Zabawa trwała jednak w najlepsze. Fascynujący jest fakt, że w ramach jednego meczu piłkarskiego można prowadzić trzy różne spektakle. Oprócz meczu „siatkówki”, jaki urządzili sobie fanatycy obu ekip w narożniku stadionu, swoje przedstawienie przygotowali również kibice „artystyczni”, którzy zaprezentowali kilka efektownych opraw. A gdzieś w tle biegali również piłkarze, którzy starali się skierować futbolówkę miedzy słupki bramkarza rywali. Choć piłkarze dwoili się i troili, nic nie przyciągało uwagi bardziej, niż wybryki na trybunach.

Trzeba jednak przyznać, że sam mecz należał do tych z kategorii „przyzwoite”. Jak wielokrotnie powtarzano już w mediach: Lechia grała, a Arkowcy nadrabiali determinacją i serduchem. Ciężko się nie zgodzić. Różnica jakości była wręcz namacalna. Lechia to drużyna, jak na polskie warunki, naszpikowana gwiazdami, a Arka, mimo świetnego i efektownego początku, to wciąż drużyna, której potencjał sięga maksymalnie szóstego – ósmego miejsca.

Mimo to, pierwsi do głosu doszli Arkowcy i już po pierwszej połowie mogli schodzić do szatni z dwiema bramkami pod pazuchą. Silny, morski wiatr, katapulta w rękach i brytyjskich skojarzeń mamy coraz więcej. O ile w Stoke Rory’ego Delapa mieli jednego, o tyle w Gdyni Delapów mieliśmy po obu stronach boiska. To właśnie podczas wyrzutów z autu gospodarze robili pod bramką Lechii największe zamieszanie. Gdy wszystko zaczynało wyglądać dla gdynian obiecująco, do głosu doszli gdańszczanie. Stały fragment gry, wrzutka, głowa, gol. Dziękuję. Choć w pomeczowych wywiadach Sławek Peszko twierdził, że Arka potrafiła zagrozić Lechii tylko ze stałych fragmentów gry. Chyba trzymało go jeszcze od zgrupowania kadry.

W drugiej połowie goście mogli całkowicie dobić rywala, ale tylko postawa Jałochy i opatrzności bożej w bramce Arki doprowadziła do tego, że wybici całkowicie z rytmu gdynianie doprowadzili do wyrównania. Błąd wprowadził w błąd obrońców, którzy popełnili tak ogromny błąd, że Błąd strzelił bramkę. Szał na trybunach tak ogromny, że okrzyk radości słyszeli pewnie i w Szwecji. Na dokładkę chwilę później do siatki trafia Abbott, który wprawia stadion w euforię. Niestety, na krótko, bo sędzia liniowy akurat odganiał sprzed oczu dym z rac i nieumyślnie podniósł chorągiewkę (oczywiście żartuję, spalony był). Osobiście bym tego nie gwizdnął. Nad trybuną Lechii zawisły czarne szare chmury (i – oczywiście – poleciały krzesełka).

Co by Derby Derbami były pełną gębą, nie mogło zabraknąć kartki koloru czerwonego. Nabuzowany do granic możliwości Krzysztof Sobieraj, który przez cały mecz prowokował przeciwników, dopiął swego w 86. minucie, kiedy całkowicie nieskoordynowanym ruchem Flavio poprawił Sobierajowi nastawy nosa. I tylko reakcja Portugalczyka po ujrzeniu czerwonej kartki może dziwić.

Kto rządzi w Trójmieście? Ano, nadal nikt. Pozostał status quo. Wynik z poprzednich Derbów został utrzymany. Mimo to, obie strony mogą czuć niedosyt. „Byli do ogolenia”, „zabrakło wykończenia” – dało się słyszeć z ust kibiców, lecz jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że niedzielny remis Arki był piątym meczem z rzędu bez zwycięstwa, robi się nieciekawie. Jeśli bić na alarm to właśnie teraz jest to odpowiedni moment, bo chwila, moment i Arkowcy obudzą się w strefie spadkowej.

A jaki jest krajobraz po Derbach? Tu nie wygląda to już tak słodko. Według różnych źródeł, koszta naprawy sektora gości sięgać będą kilkudziesięciu tysięcy złotych. Oprócz powyrywanych i popalonych krzesełek, zniszczeniu uległy również piłkochwyty oraz bariery oddzielające sektor gości. Trzy osoby usłyszały już zarzuty, m.in. dotyczące niszczenia mienia, a także naruszenia regulaminu ustaw masowych. Kilka osób rannych i poobijanych, ale to akurat klasyk. Prawdopodobnie kary zostaną również nałożone na oba kluby. Widok latających nad głowami rac momentami wyglądał co najmniej przerażająco, dlatego niespodzianką nie będzie jeśli zostanie zamknięty stadion w Gdyni, a w kibice Lechii dostaną zakaz wyjazdowy. W tym wszystkim dziwić może jedynie fakt, że do zniszczenia stadionu w dużym stopniu przyczynili się również sami kibice Arki.

Sercem za Arką. Rozumem za Arsenalem. Albo odwrotnie. Sam nie wiem.

Skomentuj

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz więcej Lechia Gdańsk