Od meczu Wisły Kraków z Lechem Poznań minęło już sporo czasu, a ja nadal nie znalazłem w sieci ani jednej opinii krytykującej styl gry „Białej Gwiazdy”. Jej piłkarze zbierają pochwały za zaangażowanie czy kreowanie sytuacji podbramkowych, mówi się też, że było to starcie dwóch równorzędnych rywali. Sęk w tym, że jeden z nich był przy piłce przez niewiele ponad 30% czasu gry. Co więcej, miał też czelność nie wyprowadzać piłki krótkimi podaniami od własnej bramki.
Ta ironiczna konstatacja pokazuje, jak szybko przy Reymonta zapomniano o niedawnych ideałach. Przecież jeszcze dwa miesiące temu trenerem był Adrian Gula – „wyznawca” stylu gry znanego z boisk w Amsterdamie czy Barcelonie. Natomiast fani zastanawiali się, jak zastąpić kluczowego piłkarza w układance słowackiego trenera: Ashrafa El Mahdiouiego. Na sztandarach wciąż dumnie powiewała „krakoska piłka” i marzenia o narzucaniu swojego stylu gry w każdym meczu. Niezależnie, czy gra się ze Stalą Mielec, czy Lechem Poznań.
„Wierny swojej taktyce, znów piątkę przyjmę w rz…”
To właśnie na przykładzie niedzielnego spotkania doskonale widać, ile znaczy odpowiednia analiza gry przeciwnika. Potrafię sobie wyobrazić scenariusz, w którym wrześniowe spotkanie między Lechem a Wisłą kończy się remisem lub nawet wygraną „Białej Gwiazdy”. Takiej, która – tak jak w ostatnią niedzielę – cofa się, gra bezpiecznie w obronie, a czasem wybija piłkę i wyprowadza groźne kontrataki. Krakowianie jednak wyszli na tamten jesienny mecz „z otwartą przyłbicą”. Niczym drużyna od lat zajmująca miejsca w czołówce ligi, a nie notoryczny kandydat do spadku. Efekt? „Piątka” w tylną część ciała.
Starcia piłkarzy Jerzego Brzęczka z Lechią i Lechem świetnie pokazały, że kibic potrafi docenić nie tylko taki mecz swojej drużyny, w którym gra ona elegancką, techniczną piłkę, zawiązuje koronkowe akcje i strzela wspaniałe gole. Jak widać, wielu ludzi na stadion – nawet ponad 30-tysięczny, jaki jest w Krakowie – jest w stanie też przyciągnąć gra momentami toporna, defensywna, ale przede wszystkim odważna i waleczna.
To właśnie te cechy są coraz to bardziej widoczne u zawodników ekipy byłego selekcjonera reprezentacji Polski. Nie zmieniam zdania – Wisła Kraków wciąż ma drużynę złożoną z dość przypadkowych, chociaż nie najgorszych piłkarzy – tak pisałem ostatnio – którzy jednak pod wpływem pracy Brzęczka zaczynają się rozumieć na boisku. Chociaż wciąż utrzymanie się w lidze jest wciąż wyjątkowo trudnym zadaniem, w którym prawdopodobieństwo porażki jest większe niż sukcesu, to w przypadku powodzenia, chciałbym zdecydowaną większość z nich zobaczyć ponownie w koszulce z białą gwiazdą na piersi.
Czas zejść z kolejki górskiej
Taki brak rewolucji (której to już?) w składzie pokazałby, że Wisła rzeczywiście aspiruje do roli „średniaka ligi”. Przecież w Ekstraklasie trudno wskazać ekipę, która w ostatnich latach doświadczyłaby większych zawirowań w składzie i sztabie niż ta z Reymonta. W obecnej 29-osobowej kadrze tylko 11. Wiślaków pamięta Petera Hyballę, który pracę kończył w maju ubiegłego (!) roku, a przecież kontrowersyjny Niemiec nie jest bezpośrednim poprzednikiem Jerzego Brzęczka na ławce trenerskiej. Co więcej, zatrudnienie i zwolnienie w międzyczasie dyrektora sportowego dodatkowo wskazuje na problemy ze stabilnym funkcjonowaniem klubu.
Myślę, że spokojne lato, które drużyna mogłaby przepracować pod okiem znanego już sobie szkoleniowca, mogłoby zaowocować sezonem pełnym… nudy. Z wyrównanymi meczami z drużynami środka tabeli, efektownymi wygranymi z ekipami z dołu i lecącymi z boiska iskrami w starciach (czasem też przegranych) z liderami. Kibice Wisły, którzy na ligowym rollercoasterze się bawią nieprzerwanie od grudnia 2018 roku, chcieliby już w końcu z niego zejść i stanąć na stabilnym podłożu. Myślę, że na to w końcu zasługują.
Fot. Głos z Reymonta
Sympatyk Wisły Kraków z Cieszyna na pograniczu polsko-czeskim. Na co dzień dziennikarz lokalnego portalu informacyjnego.