Nie chcemy dłużej wspominać meczu na Wembley, nie chcemy by dyżurnym bohaterem był Janek Tomaszewski. Dziś zasługujemy na własny sukces, na sukces przez wielkie „S”, na sukces naszego pokolenia. Polacy! Już czas!
Tak samo, jak uwielbiam zespół Kombi z lat 80., tak samo nie znoszę jego współczesnego wcielenia, choć melodyjna piosenka „Pokolenie” nie ubłagalnie wryła się w mój mózg i uwiera z siłą nieoperacyjnego guza. Grzegorz Skawiński wyśpiewuje w niej w rytm nie do końca strawnej muzyki, że „każde pokolenie ma swój czas.” Choć prawda ponadczasowa to banalna. Choć frazes, to jednak z pewną głębią.
Pamiętacie film Marcina Koszałki „Będziesz legendą człowieku”, traktujący o polskiej reprezentacji w okresie Euro 2012? Nie umiem pozbyć się wrażenia, że jest to bardziej świadectwo presji, świadectwo potrzeby pokoleniowego sukcesu, a nie tylko opowieść o dwudziestu kilku ludziach na polsko–ukraińskim turnieju.
„Każde pokolenie ma swój czas…”, a jednak pokolenie dzisiejszych czterdziesto-, trzydziesto- i dwudziestolatków jest nieskażone żadnym piłkarskim sukcesem, praktycznie nikt już nie pamięta 1982 roku i medalu hiszpańskiego mundialu. W głowach czterdziesto- i trzydziestolatków gdzieś nieśmiało przebija się wspomnienie 1992 roku i srebrnego medalu Igrzysk Olimpijskich. Do miana naszych małych sukcesów urastają zwycięskie remisy i bohaterskie porażki. Samo na myśl nasuwa się porównanie, że fundamentami naszej świadomości zawsze będą kolejne przegrane powstania, militarne klęski utkane bohaterstwem i martyrologią.
Z czasów bycia nastolatkiem pamiętam czołówkę magazynu piłkarskiego „GOL”, który w telewizyjnej „Dwójce” pojawiał się w poniedziałkowe popołudnia. W uszach kołacze mi ciągle Dariusz Szpakowski i słynne „Szansa! Go… aj Jezus Maria!”, a przed oczyma mam chwytającego się za głowę Andrzeja Leśniaka. Ten mecz, to chyba najmocniej zapamiętany przeze mnie reprezentacyjny pojedynek z lat dzieciństwa. Mecz szczególny, pamiętny, z mocnym akcentem w postaci bramki Dariusza Adamczuka, przypartymi do muru Anglikami, by zakończyć się rozczarowującym remisem.
Pamiętam też mecze reprezentacji z okresu trenera Wójcika, gdzie do niewyobrażalnych granic rozbuchano nadzieje, chyba bardziej na fali wspomnienia barcelońskiego triumfu, niż jakichkolwiek racjonalnych przesłanek. Pamiętam mecz z Bułgarią, który oglądałem w szkolnym autokarze w drodze powrotnej do domu z Teatru Narodowego. Pamiętam niemiłosierną ulewę w Warszawie, świecące jasnym światłem stare jupitery starego stadionu przy Łazienkowskiej za szybami autobusu. Pamiętam rozczarowanie po meczu na Wembley, gdzie Polska wyszła z bodajże sześcioma czy siedmioma nominalnymi obrońcami.
Dla mnie największy sukces to jednak mecz na Stadionie Śląskim w Chorzowie w 2001 roku i pokonanie Norwegów. Z tego dnia zapamiętam podrzucanego do góry na środku boiska trenera Engela w słynnym płaszczu. Pamiętam noc na katowickim dworcu i oczekiwanie na powrotny pociąg do domu, pamiętam radość, zmęczenie i poczucie dumy, że widziałem to na własne oczy. Mecz z Norwegią to ten jeden z ostatnich, który przeżywałem emocjonalnie, który zapadł głęboko w moją świadomość i moją pamięć. Pamiętam do dziś Norwegów – ich gwiazdy – Tore Andre Flo, John Carew, Ole Gunnar Solskjaer, John Arne Riise, Hening Berg. Przy naszych zawodnikach, grających na peryferiach wielkiego futbolu, wydawali się być herosami, a jednak ulegli nam 3:0.
Później takie wrażenie wywarł na mnie już tylko mecz z Portugalią za kadencji Leo Beenakkera. Wspomnienia z niego? Na pewno Grzesiek Bronowicki zakładający siatkę Cristiano Ronaldo i bramki Ebiego Smolarka. Portugalia była wtedy według mnie drużyną mocniejszą i bardziej kompletną niż dziś, świeciły w niej gwiazdy Nuno Gomesa, Deco, Simao Sabrosy, Maniche, dopiero eksplodujący talent Ronaldo. Mimo tego wszystkiego byliśmy lepsi, było to nasze wielkie święto, nasz wielki mecz, jaki wspomina się latami. Pewnie nadal jest w jakimś stopniu legendarny, pomimo dziesięciu niemal lat od niego. Zwycięstwo smakowało tym bardziej, że nadal żywa w nas była klęska na Mistrzostwach Świata w Korei i Japonii cztery lata wcześniej, gdzie przegraliśmy 4:0, a dziś, pouczający Pazdana i Glika z pozycji telewizyjnego eksperta jak należy trzymać głębię Tomasz Hajto, pokazał to w praktyce w starciu ze zdobywcą hattricka Pedro Paulettą.
Dziś godziny dzielą nas od ćwierćfinałowego starcia z Portugalią, w którym to meczu ma szansę na lata zbudować się legenda naszego pokolenia. Każdy z naszych zawodników stoi przed największą szansą w swojej karierze, każdy z nich może osiągnąć coś, czego nie udało się nikomu w tym kraju od 34 lat. Tak, jak w 2012 roku zabrakło Lewandowskiemu, Błaszczykowskiemu, Piszczkowi, Szczęsnemu, Borucowi, Fabiańskiemu i reszcie dojrzałości i umiejętności, by osiągnąć cokolwiek i nie kończyć turnieju w atmosferze porażki i rozgoryczenia, tak dzisiaj ta dryżyna ma wszystko, by każdy z nich zapisał się w historii polskiej piłki złotymi zgłoskami. Do każdego z nich można dziś śmiało powiedzieć – będziesz legendą człowieku.
Napiszę coś, co dla wielu z Was będzie jak herezja. Nie jestem kibicem tej reprezentacji, nie śledzę jej każdego meczu z rumieńcami na twarzy i pulsem w okolicach 150 uderzeń na minutę. Po prostu moje kibicowskie serce oraz mędrca szkiełko i oko skierowane są w inną stronę. Z wygranej w dzisiejszym meczu nie uczynię powodu szaleńczego tańca radości. Ucieszy mnie ona, ponieważ piłkarski świat przestanie patrzeć na polską piłkę jak na pariasa na salonach. Chciałbym żeby zwycięstwo było początkiem kultu sukcesu, zamiast bohaterskich porażek.
Pomimo tego, co napisałem powyżej moje serce będzie podczas meczu z Portugalią biało – czerwone, moje kciuki zaciśnięte w oczekiwaniu na zwycięstwo. Wszyscy bądźmy Januszami i kibicami sukcesu, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Nie chcę więcej słyszeć pod oknem ryku – nic się nie stało…
fot. polskieradio.pl
Kibic Legii Warszawa oraz Realu Madryt. Przeciwnik wszelkich ekstremistów, wróg agresji w życiu publicznym. Prywatnie ojciec dzieciom i mąż żonie. Wielbiciel gitarowej muzyki i kolei.