Pewien komediopisarz kiedyś powiedział: „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. Wywnioskować można, że Terencjusz o trenerskiej i szkoleniowej rzeczywistości w polskiej piłce raczej nie wiedziałby zbyt wiele. Jednak może to i lepiej, bo zaoszczędziłby sobie dzięki temu wielu nieporozumień, sprzeczności i rozmyślań, kończących się zazwyczaj psychicznym walkowerem. Z tym właśnie większość kibiców i osób bacznie obserwujących LOTTO Ekstraklasę, musi się mierzyć bardzo często. Czy ktoś rozumny zwolni wreszcie pędzącą karuzelę trenerską?
Jeśli już zagłębiamy się w temat trenerów, to wypadałoby cofnąć się również kilka lat wstecz. Pozwoliłem sobie porównać stosunek liczby trenerów na klub od sezonu 2009/10 do teraz. I powiem szczerze, że różnica jest aż nadto widoczna. W takiej Bundeslidze (2. pozycja w rankingu lig UEFA) przez ten czas przewinęło się 134 trenerów w 28 klubach, co daje nam średnią 4,2. Teraz zejdźmy na ziemię. Wziąłem pod uwagę również ligę, która, według rankingu, jest na podobnym poziomie, co nasza. W najwyższej klasie rozgrywkowej w Danii (18. pozycja) sytuacja analogiczna – 17 drużyn i 67 szkoleniowców, czyli średnia jeszcze niższa, bo tylko 3,9.
A teraz uwaga. Lecimy z naszą LOTTO Ekstraklasą (20. pozycja). Rekordzistą w liczbie trenerów w tym okresie są Wisła Kraków i Lechia Gdańsk. Oba kluby zmieniały szkoleniowców odpowiednio po 13 i 12 razy, a oprócz nich „dwucyfrówkę” osiągnęła jeszcze Polonia Warszawa i GKS Bełchatów. 25 klubów i aż 163 trenerów, co daje nam prawie 6,5 trenera na klub (wiem, dziwnie to brzmi) w skali niecałych ośmiu sezonów. Dużo, nieprawdaż?
Taka statystyka, nawet w niewielkim stopniu, ale pokazuje, że stabilizacja na ławce trenerskiej w Polsce nie jest zbyt często praktykowana. Powody do zadowolenia, chociaż teoretyczne, bo nie zawsze przekłada się to na dobre wyniki, mogą mieć w Płocku, gdzie Marcin Kaczmarek urzęduje już prawie 5 lat. Do tego w Białymstoku, Lubinie, Krakowie (Cracovia) i Gdańsku. Bowiem tylko w klubach z tych miast trener obecnie pracuje bez przerwy ponad rok.
Szacunek? A po co to komu?
Od razu nasuwa mi się na myśl przykład Grzegorza Nicińskiego. Z Arką awansował do Ekstraklasy, w której ta na początku sezonu radziła sobie nadspodziewanie dobrze. Wygrała m.in. z Legią Warszawa, a na własnym boisku zbudowała małą twierdzę. Do tego wystarczy dodać finał Pucharu Polski i nikt chyba wtedy nie przypuszczał, że w taki sposób władze klubu będą w stanie mu się odwdzięczyć. Wystarczyła słaba seria, parę przegranych meczów z rzędu, spadek o kilka lokat w tabeli i zaczynasz stąpać po cienkim lodzie, aż w końcu cię nie ma. O kilka słów na ten temat poprosiłem redaktora portalu weszlo.com – Leszka Milewskiego:
– Jestem zwolennikiem dawania trenerom czasu. Trener to nie chimeryczny zawodnik, któremu dzisiaj wyszły trzy kiwki, a jutro nie wyjdzie nic – Niciński dziś, siedząc na bezrobociu, jest tak samo dobrym trenerem jak wtedy, gdy robił z Arką awans. Te same metody, ten sam warsztat. Arka moim zdaniem kadrowo jest jedną z najsłabszych drużyn w lidze, więc też nie czarujmy, że powinien nie wiadomo jakie wyniki osiągać. Moim zdaniem powinien poprowadzić zespół do końca sezonu, uważam, że instytucja trenera-strażaka dawno powinna odejść do lamusa.
*
Przed sezonem w Gdyni unikano deklaracji o celach i wymaganiach postawionych przed zawodnikami i sztabem szkoleniowym. Mogliśmy usłyszeć jedynie typowe „walczymy o zwycięstwo w każdym kolejnym meczu”. Raczej mało kto się spodziewał, że górna ósemka w pewnym momencie będzie aż tak blisko, na wyciągnięcie ręki. A tak właśnie było, jednak gdy balonik pękł, a rzeczywistość dała o sobie znać, zaczęto szukać „winnych”. „Winnych”, o których ostatnio się słyszy coraz częściej.
– Na pewno niejeden trener padł ofiarą oczekiwań, które sam rozbudził. Robisz wynik ponad stan, a potem, gdy rzeczywistość upomina się o nieco większy realizm w rezultatach, jesteś ścinany. Jest to pewien problem, ale jakkolwiek utrata pracy jest zawsze jakimś ciosem dla szkoleniowca, tak z perspektywy czasu widać, że włodarze zwykle sami sobie taką polityką szkodzą. Myślę, że i to za najpóźniej kilka lat będzie zjawisko marginalne – kończy Milewski.
Czesław Michniewicz, czyli wspomnienia powracają
Kolejny, dość świeży przykład, bo sprzed około miesiąca, tyczy się Czesława Michniewicza. Jeszcze wtedy trener beniaminka LOTTO Ekstraklasy z poprzedniego sezonu – Bruk-Bet Termaliki Nieciecza. Sytuacja wyglądała następująco. Pierwszy, historyczny sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej, w której ledwo się utrzymujesz, do końca drżysz o to, czy nie wrócisz do miejsca, z którego przez tyle lat próbowałeś się wyrwać. Zajmujesz 14. pozycję w tabeli z przewagą 3 punktów nad spadkowiczem, zwalniasz trenera. Ale przychodzi moment, kiedy musisz wziąć się w garść i nagle pojawia się on. Czesław Michniewicz w Niecieczy uczynił cud, ze swoim pomysłem na drużynę i niekonwencjonalnym sposobem gry po 20 kolejkach prowadzony przez niego zespół z Małopolski zajmował 4. miejsce w tabeli, wyprzedzając m.in. Lecha Poznań czy Wisłę Kraków.
Jednak jak to w każdym zespole, musiał pojawić się w końcu moment kryzysu. Zespół z Niecieczy nie wygrał kolejnych sześciu spotkań, a perspektywa spokojnego awansu do górnej ósemki zaczęła niebezpiecznie się oddalać. Co w takiej sytuacji robi zarząd? Zwalnia trenera. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że podobno nie tylko wyniki były bezpośrednią przyczyną tego, że sprawa potoczyła się w ten sposób, ale tłumaczenie, że pierwszy trener nie słuchał się asystenta jest równie głupie, jak decyzja o jego odpaleniu.
– W Niecieczy potwierdziło się, że Michniewicz nigdzie nie jest w stanie na dłużej zagrzać miejsca. Nie znam szczegółów rozstania, ale podobno też były kontrowersyjne, bo jest kilka wersji. Stricte wynikowo na pewno stał się ofiarą sukcesu. Kibice z Niecieczy podobno już po kilkunastu minutach meczu potrafili narzekać, jak zespół nie strzelił gola i nie prowadził. – mówi mi redaktor naczelny portalu Dumapomorza.pl – Mateusz Kasprzyk.
Jak trafnie zauważył Mateusz, były trener Bruk-Betu ostatnio nie mógł liczyć na zaufanie. Ciężko było utrzymać posadę na chociażby rok. Przykładów nie trzeba szukać głęboko w archiwach, wystarczy przejrzeć ostatnie lata jego pracy. Choćby poprzedni rok, kiedy to prowadzona przez niego Pogoń zajęła szóste miejsce w lidze -najlepsze od ponad 15 lat. Albo sezon 2012/13, gdy wyciągnął Podbeskidzie z ogromnego kryzysu i w sposób niewiarygodny utrzymał je w Ekstraklasie. W żadnym z obu przypadków pracy nie utrzymał. Szczecin opuścił wraz z końcem sezonu, a w Bielsku-Białej podziękowali mu 22 października, gdy klub ponownie wylądował na dnie ligowej tabeli.
Polska mentalność czy przykry trend?
Poprawa oczywiście jest możliwa, ale zależy ona od wielu czynników. Najważniejszym z nich, przynajmniej w moim odczuciu, jest mentalność pewnych osób stojących w hierarchii nieco wyżej. Wygląda to tak, jakby chcieli mieć wszystko od razu, a nie pomyślą o tym, że trzeba na to zapracować ciężką, systematyczną pracą, wykonać wiele małych kroczków, co jest wręcz niewykonalne bez stabilizacji na stanowisku trenerskim. Takimi działaniami, jakie zaprezentowałem w powyższym tekście, tylko się od tego celu oddalają. Czy w ten sposób powinniśmy budować siłę polskiej piłki klubowej? Wątpię…