Choćbym nie wiem ile myślał, to nie pamiętam kiedy stałem się kibicem Legii. Po prostu, po ludzku – nie wiem. Na mecze piłkarskie Wisłoki Dębica jeździłem jako niemowlę w wózku, potem po przeprowadzce na nowe osiedle, jako bajtel, chodziłem na mecze Igloopolu. Na stadion miałem 100 metrów, a mecz mogłem oglądać z balkonu mojego mieszkania. Nad nami było mieszkanie służbowe klubu. Mieszkali tam Szary, Kaczówka, Bajor, na parterze drugi trener – wtedy pierwszoligowego Igloopolu, Andrzej Garlej, a obok niego niekwestionowana gwiazda drużyny Józek Stefanik. Nie można było nie interesować się drużyną i ogólnie piłką.
Jednak pomimo sukcesów Igloopolu, zawsze gdzieś tam przewijała się ta magiczna nazwa „Legia”. A to wzięli Antolaka, a to Piszów czy Zielińskiego. W ślad za zawodnikami szło zainteresowanie ich wynikami i pozycją w drużynie. Igloopol był częścią mojego życia, na jego stadion patrzyłem z domu, z okna szkoły, w LKSie też chodziło się na pierwsze treningi. Ale Legia przyciągała. Zacząłem interesować się jej historią, co w tamtych czasach nie było łatwe, bo jedyna gazeta sportowa „Tempo” skupiała się najbardziej na klubach krakowskich, a nawet jak Legia grała w LM, to ciężko im było zdobyć się na obiektywny artykuł. „Nasza Legia” docierała do nas w czwartek, przez to czasem spóźniałem się do szkoły, bo pierwszym punktem dnia był zakup pisma. Na lekcjach była wyczytana od deski do deski.
Nie było tego jednego meczu czy momentu, kiedy mógłbym powiedzieć, że zacząłem kibicować Legii, przynajmniej „w kapciach”. Pamiętam za to moment kiedy zakochałem się w trybunach, atmosferze i tych ludziach. 5 kwietnia 2002 roku, derby z Polonią, wynik 3:0 i piękna bramka Tomka Sokołowskiego I, ciarki na plecach mam do tej pory i pozostaną ze mną aż do końca. Pewnie nie byłoby mnie na tym meczu, gdyby szlaku wcześniej nie przetarł kolega z klasy KERA, to on zaszczepił we mnie wyjazdy na mecze do Warszawy, za co będę mu do końca życia wdzięczny. A wyjazd był niebagatelny, bo dwudziestoczterogodzinny. O 6:00 ekspres do Warszawy przez Kraków, a powrót tą samą drogą tyle, że pośpiechem z przesiadką w Krakowie 🙂 Potem była wygoda, bo jeździło się samochodem, ale to jednak 300 kilometrów do pokonania. Zawsze powtarzam, że to jest 300 kilometrów, które nas łączy a nie dzieli.
Na mecz zabrałem moją żonę, wyjazd na mecz był naszą pierwszą randką, dramatyczne 3:2 z Wisłą. Potem do wyjazdów namówiłem brata, sąsiadów, kolegów z bloku. Byłem, a w zasadzie nadal jestem tak zakochany w tych trybunach, że chciałem je pokazać wszystkim z mojego otoczenia. Teraz Legię zaszczepiam w serce mojego synka, ale nigdy nie będę go do niczego zmuszał, debiut na trybunach stadionu Legii zaliczył prawie 20 lat wcześniej ode mnie i czuł się na nich naprawdę dobrze.
Legię mam na breloczkach, ręcznikach, bidonach, koszulkach, a co najważniejsze w sercu, bo dla mnie Legia, to coś więcej niż klub piłkarski. Nigdy się jej nie wstydziłem i nawet jak nieraz byłem za to wytykany palcami czy wyśmiewany, to zawsze wychodziłem z tego mocniejszy i dumny, że jestem Legionistą.
Legia jest częścią mojej rodziny, życia, mojego świata.
Ot, taka #mojaDrogaNaStadion.
[heading title=”Dołącz do zabawy” sub_title=”Opisz nam swoje wspomnienia” style=”4″][vc_single_image image=”5376″ img_size=”full” alignment=”center” style=”vc_box_shadow”]