Rozgrywki
Arka wjechała do Ekstraklasy z drzwiami. Oby nie wyleciała razem z oknem
Autor
Konrad Pieczko
Przez wielu ekspertów Arka została już okrzyknięta „rewelacyjnym beniaminkiem”, Gdynia uzyskała status „twierdzy”, a piłkarze znad morza „odkryciem sezonu”. Ale zaraz, chłopaki. To dopiero szósta kolejka, a początkowo rozpędzonych beniaminków nie raz kilka miesięcy później spychaliśmy w czeluści 1. ligi. Pierwszy przykład z brzegu? GKS Bełchatów.
Jeżeli beniaminek po pierwszych sześciu kolejkach zajmuje miejsce na podium, jest to rzecz budząca podziw. To fakt. Gdy dodamy do tego zwycięstwo na stadionie Mistrza Polski, w dodatku pierwsze ligowe w historii, robi się naprawdę ekscytująco. Początek, chciałoby się powiedzieć, wymarzony. Ale, jak to mówią młodzi ludzie, masakracja nieważne jak zaczynasz, ale jak kończysz!
Sam mecz w Warszawie wyglądał zaskakująco jak typowy mecz polskiej Ekstraklasy. Na stadion mistrza Polski beztrosko wbiega drużyna beniaminka i z pełnym przekonaniem w swoje, często zawodne, umiejętności wbija rywalom dwie bramki. W dwadzieścia minut. Teoretycznie bezstronny kibic odpalając w tym czasie livescore’a, czy innego livesports’a powinien przecierać oczy ze zdumienia, ale przecież mówimy o polskiej Ekstraklasie. Miejscu, gdzie niemożliwe staje się możliwe. Gdzie gość, który przez pół życia wędził kiełbasę z miejsca staje się królem strzelców ligi, a piłkarze po wymienieniu czterech celnych podań wybijają piłkę w aut, bo jest to dla nich sytuacja tak ekstremalna, że nie wiedzą, jak się w niej zachować.
Jeden, dwa. Mało? No, to wrzucamy kolejny bieg. Karuzela pędzi dalej. Arka trafia po raz trzeci. Autorem drugiej już w tym meczu bramki przesympatyczny Pan o purpurowych policzkach, Adam Marciniak. Czy czuję się zaskoczony? Nie, bo doskonale wiem, że ta liga nie zna granic absurdu. I nic w tym dziwnego, że drużyna, która na inaugurację przyjmuje oklep w polu kukurydzy, czy wbija sobie cztery bramki w Białymstoku, nagle doznaje olśnienia tak dużego, że goli mistrza na wyjeździe.
Staram się brać tę ligę na poważnie. Naprawdę. Ale tak się chyba nie da. Gdy widzę na boisku Rzeźniczaka z Dąbrowskim, którzy zakręceni są jak butla z gazem, gdy dwie bramki strzela Marciniak, który – jak sam wspomniał – ostatni raz zrobił coś takiego, gdy w wieku 10 lat grał na osiedlowym boisku. Nie zrozumcie mnie źle, ale jest to widok zabawny. Ale przecież za to właśnie tę ligę kochamy, nieprawdaż?
Wygląda na to, że Arka w tych realiach zaczyna się odnajdywać. Jak to się ładnie mówi „wnosi do ligi sporo kolorytu i świeżości”. Przed wyjazdem do Warszawy zakładałem raczej, że punktować Arka będzie głównie w Gdyni, a z wyjazdów przywozić co najwyżej po jednym punkcie. Miałem ku temu powody, bo – nie licząc już samych wyjazdów w Ekstraklasie – gdynianie w delegacjach nie zachwycali od kilku sezonów. Jak się okazało – ekstraklasowa maszyna losująca szeroko się w stronę Gdyni uśmiecha. Oby jak najdłużej.
Fajnie jest mówić o sukcesach Arki, szczególnie, że jest to klub mojemu sercu najbliższy. Arka, oprócz nad wyraz wysokiej pozycji w lidze, jest również najskuteczniejszym zespołem. Wiele mówi się o tym, że za sterami Arki siedzą ludzie z głową na karku. Tego się trzymajmy, bo mówimy przecież o zespole, który swój ekstraklasowy budżet szacuje na 12 milionów złotych. Pieniądze po boisku nie biegają, ale znaczenie mają całkiem spore, dlatego – dla porównania – zaznaczę, że budżet ostatniego przebojowego beniaminka, czyli Zagłębia Lubin był niemal dwukrotnie większy. To właśnie zespół z Lubina jest stawiany jako wzór dla kolejnych nowoprzybyłych. Nikt w Gdyni nie powinien liczyć tu na więcej, niż zakładane przed sezonem „spokojne utrzymanie”. Co kryje się za tymi słowami? Prawdopodobnie miejsce w pierwszej ósemce.
Jaki jest wspólny mianownik w sukcesach beniaminków? Kolektyw. Zarówno Zagłębie jak i Arka, utrzymały w swoim pierwszym sezonie skład bardzo zbliżony, do tego, którym wojowały szczebel niżej. Plusem dla gdynian jest również fakt, że na ławce nie siedzą pierwsze lepsze ogórki, a goście, którzy z miejsca wchodzą do składu i nikt znaczącej różnicy nie dostrzega. Dla przykładu – Siemaszko (dwie bramki z ławki) czy Marciniak, który wskoczył do składu za Sambeę i z miejsca zaaplikował dwie sztuki Legii.
„Efekt beniaminka”? Nazywajcie to jak chcecie, ale faktem jest, że zespołom wchodzącym do Ekstraklasy nie jest już tak ciężko. Granica zaczyna się zacierać, a braki w portfelu można nadrobić rozumem. Jest się z czego cieszyć? Jasne, że jest. W końcu robimy naprawdę niezły wynik, ale trzeba też brać pod uwagę, że za chwilę Arka może pojechać do Lublina czy Szczecina i przyjąć piątkę. Poza tym, nie traktujmy tej ligi do końca serio, bo czasem mam wrażenie, że najlepszą decyzją włodarzy Ekstraklasy było podpisanie umowy z Lotto, czyli sponsora, który idealnie oddaje specyfikę tej ligi.
Przykład, o którym wspomniałem na wstępie. GKS Bełchatów. W sezonie 2014/15 zespół z Bełchatowa zaliczył równie udany start. Sześć kolejek, dwanaście punktów. Do tego zero przegranych spotkań. Dopiero w siódmej kolejce tę serię przerwała Wisła Kraków. Wtedy też mówiono o rewelacyjnym beniaminku, a nawet o powtórzeniu wyczynu z sezonu 2006/07, kiedy GKS zdobył wicemistrzostwo kraju. Jak to się wszystko skończyło? Ano spadkiem. Z ostatniego miejsca. Na domiar złego włodarze klubu pod koniec kombinowali już tak ostro, że zespołem na przestrzeni trzech miesięcy kierowało pięciu trenerów. Nie każda historia ma swój happy end.
Głowy w Gdyni powinny pozostać chłodne, bo nigdy nie wiadomo jakiego psikusa wykręci nam Ekstraklasa w następnej kolejce. „Komora maszyny losującej jest pusta. Następuje zwolnienie blokady. Rozpoczynamy losowanie, a zaczynamy od meczu…”
fot. Maciej Bryksy/arkagdynia.info
[vc_row][vc_column text_align=”center” width=”2/4″][TS_VCSC_Team_Mates_Standalone team_member=”7176″ custompost_name=”Konrad Pieczko” style=”style2″ show_download=”false” show_contact=”false” show_opening=”false” show_skills=”false” icon_align=”center”][/vc_column][vc_column width=”1/2″][/vc_column][vc_column width=”1/4″][/vc_column][/vc_row]
Sercem za Arką. Rozumem za Arsenalem. Albo odwrotnie. Sam nie wiem.
2 Comments