Od zakończenia środowego meczu Legii ze Sportingiem CP minęło już kilka ładnych godzin. Opadł już pomeczowy kurz, choć Polska wciąż pozostaje w szoku po grze mistrza Polski w Lidze Mistrzów. Od sromotnych porażek po remis z Realem, a w końcu zwycięstwo ze Sportingiem. 4 punkty w grupie i „spadek” do Ligi Europy to niewątpliwie sukces Legii, nie tylko sportowy…
[vc_single_image image=”16987″ img_size=”full” alignment=”center” style=”vc_box_shadow”]
Oglądanie Vadisa Odjidji-Ofoe, Prijovicia, Radovicia, Guilherme, Moulina i Malarza było dla mnie sportowym orgazmem połączonym z cholerną dumą, że polski klub potrafił stawić czoła potentatom w grupie śmierci i ujść z życiem. Teraz czas na wnioski, jakie wyciągną ligowe kluby, a zwłaszcza jeden, z Krakowa.
Gdy Bogusław Leśnodorski z Dariuszem Mioduskim przejmowali stery w Legii (potem doszedł Maciej Wandzel), w kraju powstał chaos. Niektórzy uważali, że faceci w rozpiętych koszulach zrobią wiele szumu w polskiej piłce, a Legia będzie grać o wysokie lokaty, jednak bez osiągnięcia zamierzonych rezultatów. Inni głęboko wierzyli, że stołeczny klub może odskoczyć reszcie stawki tak jak Warszawa największym polskim miastom. Podobnie jak korporacje z całego świata za pomocą wydzielonych firm outsourcingowych najbardziej rosną, jak grzyby po deszczu, w stolicy Polski, a wielkie polskie spółki Skarbu Państwa przenoszą tam ośrodki decyzyjne. Panowie pokazali, ze zasiadanie w radach nadzorczych i zarządach znanych firm ma niebagatelny wpływ na rozwój rynku piłkarskiego. Zebrane doświadczenie (za)procentuje w Legii. Dlaczego w innych klubach właściciele nie otaczają się najlepszymi specjalistami w miarę kapitałowych możliwości?
W Polsce kluby dzielą się na dwa rodzaje. Właścicielem jednych jest miasto, drugich prywatny inwestor. Pierwsze – mają zarząd, w którego skład wchodzą również ludzie pracujący w miejskich strukturach. W prywatnych klubach właściciel (prezes) mianuje osoby najbardziej kompetentne do dbania o rozwój i sprawowanie kontroli nad sportowym biznesem. Mianuje (wice)prezesa odpowiedzialnego za sprawy sportowe, który nie powinien zajmować się zarządzaniem oraz współpracującego z nim dyrektora sportowego. Dyrektor generalny to kolejna osoba w klubie, zajmująca się nadzorowaniem pracy w/w osób. W polskich warunkach tylko Legia i Lech mogą pochwalić się podobną strukturą, choć nazewnictwo jest różne. Założenie jest takie, że miejskie kluby nie mają szansy dogonić Legii, dlatego warto pochylić się nad podmiotem zarządzanym przez jednego z najlepszych prezesów wielkiej spółki informatycznej w kraju. Niestety tu konkluzja jest bardzo smutna.
Piłka nożna to biznes
W piłce od lat najważniejsze są pieniądze. Zdarza się tak, że właściciel klubu ma ich pod dostatkiem, tylko z niewiadomych przyczyn nie pożytkuje w odpowiedni sposób. Weźmy pod lupę Janusza Filipiaka, prezesa Cracovii. Jeden z najbogatszych Polaków w kraju mógłby co roku bić się z Legią o najwyższe lokaty. Dlaczego? Bo go na to stać. Ma wszelkie środki ku temu, by zaostrzyć rywalizację na naszym podwórku. W wywiadzie przeprowadzonym ponad rok temu opowiadał, że dziennie zarabia około 32 tysięcy złotych. Zatem stać go na odpowiednie delegowanie uprawnień związanych z zarządzaniem klubem. Prezes Comarchu ma w swojej spółce również podmiot: Cracovia SSA (Sportowa Spółka Akcyjna). Cracovia emituje akcje, należące w głównej mierze do większościowego akcjonariusza – Comarch S.A.
Z jednej strony mamy do czynienia z poważnym podmiotem gospodarczym należącym do spółek kapitałowych, z drugiej przywiązanie się prezesa do nazwisk w strukturze klubu. Brak rozliczania podległych mu prezesów, pracowników pionu sportowego, zastępowania ich ludźmi o szerszych kompetencjach skutkuje tym, że Cracovia nie ma prawa być liczącym się zespołem w stawce, a tylko przebłyskiem jednego sezonu.
Piłka nożna to nie miejsce na sentymenty
W Rącznej pod Krakowem powstanie odpowiednia baza treningowa i szkoleniowa. Czy młody narybek Pasów będzie trenowany przez najlepszych trenerów czy przez tych, którzy teraz są w klubie? W piłce na sentymenty nie może być miejsca. Mają grać najlepsi, a najlepiej żeby „swoi” tacy byli. Na chwilę obecną z wychowanków w składzie jest Paweł Jaroszyński, a Sebastian Steblecki i Mateusz Wdowiak walczą o plac. Wniosek jest przygnębiający: Cracovia szkoli bardzo marnie, skoro z w/w zawodników tylko Jaroszyński w obecnej chwili jest liczącym się piłkarzem. Owszem klub sprzedał Bartosza Kapustkę za duże pieniądze, ale to był jedyny strzał, jaki pamiętamy, choć obecnego zawodnika Leicester nie da zakwalifikować jako wychowanka.
Jacek Zieliński po podpisaniu kontraktu spenetrował struktury klubu. Zobaczył, że ze szkoleniem młodych piłkarzy jest problem i zaczął ściągać zawodników mających za kilka lat stanowić o obliczu pierwszej drużyny. Metoda pójścia na łatwiznę chluby nie przynosi, ale każdy z kibiców liczy na to, że okaże się skuteczna. Adamczyk, Cunta, Dimun, Kanach, Pyrdek, Serafin, Vestenicky, to nazwiska ludzi sprowadzonych do klubu, naciskających w przyszłości na ogranych ligowców.
Magia nazwisk
Kolejny powód, najbardziej kosztowny nie znajduje zastosowania w klubie z Kałuży 1. Stawianie na piłkarzy o wysokich umiejętnościach. Cracovia nie kupuje piłkarza/piłkarzy, dla których kibic jest gotów stoczyć walkę o bilet na mecz ukochanego zespołu. Bardzo brakuje widowiskowo grających piłkarzy, dlatego frekwencja ostatniego meczu z Górnikiem Łęczna była na poziomie ok. 4200. Dramat, prawda?
Czas na zmiany
Najwyższy czas na zmiany w Cracovii oraz u innych. W myśleniu, w restrukturyzacji klubów, podejściu do zatrudnienia właściwych ludzi lub wysłania obecnych na odpowiednie staże, kursy oraz zatrudnienie pracowników o wysokich kompetencjach i poziomie odpowiedzialności za wykonywaną pracę. Bez tego nadal pozostaniemy ubogą ligą, której rozwój jest tylko pozorny. Bez tego pozostałe kluby Lotto Ekstraklasy będą liczyć na Legię i zebrane przez nią punkty rankingu UEFA. Niestety zapomnieli, że zmiany należy zacząć od siebie.