
„Piłka nożna nie ma sensu”. Oklepany frazes, prawda? Podobno często mawiał tak były szkoleniowiec Legii, Jaroslav Vejvoda. Trudno się z nim nie zgodzić, szczególnie w takie dni jak wczoraj. Po raz kolejny piłka udowodniła nam, że mimo skomplikowanych wyliczeń, matematyki rodem z najlepszych brytyjskich uczelni, czy gigantycznych pieniędzy pompowanych w akademie, stadiony i kolejnych piłkarzy, nie zapomina o tych najmniejszych. Kopciuszkach wręcz. Przypomniała, że duch romantyzmu wciąż żyje i ma się dobrze. Że właśnie tych maluczkich ceni najmocniej. Bo futbol kocha romantyzm, a romantyzm kocha futbol. Bezgranicznie.
– No ale uderz! Po cośmy wstawali?! – zaczyna się świetnie, pomyślałem, gdy nieodłączny element polskiego stadionu – pan Janusz – rozpoczął swoją tyradę. I nie była to jedynie ironiczna uwaga, bo zaczęło się naprawdę świetnie. Widziałem już wiele meczów w Gdyni. Widziałem sromotne porażki, konflikty na linii kibice-zarząd i idące za tym w parze bojkoty. Widziałem gole strzelone w Derbach, czeski zaczes Wachowicza, przewrotki Karwana, czy awans do Ekstraklasy. Widziałem wreszcie wznoszony do góry Puchar Polski i łzy radości wśród kibiców z Gdyni. Cieszyłem się i smuciłem razem z setkami innych towarzyszy doli. Wszystko to jednak blednie przy tym, czego świadkiem byłem wczoraj. Puchar Polski? Jasne, niesamowite uczucie. Superpuchar? „Truskawka na torcie”. Jednak przy obu tych sukcesach brakowało jednego – Gdyni. Sukcesy najlepiej smakują właśnie we własnej świątyni. W świątyni tak pięknie przystrojonej i przygotowanej do święta…
***
Nie będę ściemniał. Nie byłem nastawiony hurraoptymistycznie do tego meczu. Byłem raczej zdania, że zasób szczęścia ma swój racjonalny limit i że skończył się podczas drugiej wizyty w Warszawie. W planach miałem raczej delektowanie się chwilą, tymi dziewięćdziesięcioma europejskimi minutami. Poczuć zapach rac i uraczyć wzrok kolejną oprawą. A na końcu popatrzeć na te matematyczne maszyny z Danii, o których piszą książki. I wiecie co? No, zawiodłem się, kurwa.
Ale nie zrozumcie mnie źle. Ja po prostu oczekiwałem tego, do czego byłem przyzwyczajony. Tego, że Krzysztof Sobieraj będzie tłumaczył łamanym duńskim, co robił z ich matkami w jakiejś duńskiej stodole i do czego zdolne są ich siostry, energicznie przy tym gestykulując. Tego, że Marciniak dostanie oczopląsu od ilości szybkich podań między duńskimi zawodnikami, a jego twarz nie będzie – jak to ma w zwyczaju – czerwona jak po wyjściu z sauny, a zielona od ilości przebiegniętych kilometrów za jakimś czarnoskórym sprinterem. Czy również tego, że Yannick będzie posyłał co drugą piłkę do kolegi w 16 rzędzie, a Marcus oddawał desperackie strzały z 89 metra. Myliłem się. Na szczęście.
***
Pragmatyczny trener podszedłby do takiego meczu spokojnie, defensywie wręcz. Uszczelniłby obronę, z przodu polskie klasyczne „może coś wpadnie”. W końcu do Gdyni nie przyjechały byle ogórki z Niepołomic. To nie byli klasyczni wójcikowi „frajerzy”. To było duńskie FC Misdfjaskdbksjadaland, które nie tak dawno pogoniło u siebie Manchester United. Klub, który był w stanie zakontraktować van der Vaarta (może i podstarzałego, ale to wciąż poczciwy van der Vaart), który ostatecznie w składzie gości się w ogóle nie pojawił.
Gdzie tam! Arkowcy wjechali w ten mecz bez hamulców i bez jakiegokolwiek strachu. Zapomniałem przecież, że mówimy o polskim ligowcu. Tu nie istnieje logika, pragmatyzm i inne pojęcia, które wymagają chwili chłodnej kalkulacji. Nie wiem, czym karmi swoich zawodników trener Ojrzyński, ale w skład diety na pewno wchodzi jakiś sok z gumijagód, czy inny specyfik tworzony na bazie zapisków Panoramiksa.
https://gph.is/1h9gQlV
Odbiór, wślizg, wślizg, odbiór, podwojenie krycia, wślizg, odbiór. I wślizg. Ostra, męska jazda, czyli to, co zaprawiony ekstraklasowy kibic lubi najbardziej. Do tego szczypta finezji, której – o dziwo! – również w Gdyni tego dnia nie zabrakło. Pierwszy gol – malinka i ciasteczko. Potem szybkie dwa ciosy ze strony duńczyków i: – Teraz się zacznie. Już nas mają. Zaraz ten Kabananga dorzuci dwie i po zawodach – przerywane nieśmiertelnym – gdzie do tyłu?! Do tyłu nie wolno grać!
I nawet piłki posyłane co rusz do stoperów, czy – o zgrozo! – do bramkarza nie przeszkodziły, by w Gdyni piłkarze urządzili prawdziwe piłkarskie święto na miarę europejskich pucharów. Święto do tego stopnia nieprzewidywalne, że jednym z najaktywniejszych zawodników Arki w ofensywie był… Tadeusz Socha, który w nogach miał wczoraj taką Copacabanę, że niewiele zabrakło, by pokonał bramkarza po uderzeniu nożycami. Chwilę wcześniej obracając się z piłką. W jednym kontakcie. W polu karnym przeciwnika!
https://gph.is/1bbPTeS
***
Zawsze myślałem, że najwspanialsza bramka i towarzyszące jej uczucie to ta, którą zdobywasz w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. W derbach. Dającą prowadzenie na 2:1. Myślałem też, że po finale Pucharu Polski, bardziej emocjonującego meczu nie uświadczę. O, panie. A jednak! Szał, jaki ogarnął ten stadion po bramce Rafała Siemaszki trzeba poczuć na własnej skórze, bo – może mój słownik jest po prostu zbyt ubogi – nie da się tego ubrać w słowa. Współczuję jedynie ludziom, którzy opuścili stadion kilka minut przed końcowym gwizdkiem oraz tym, którzy byli w trakcie jego opuszczania i w popłochu wracali na trybunę.
https://gph.is/1C8fXHI
***
Doskonale wiem, że to zwycięstwo w ogólnym rozrachunku daje zupełnie niewiele. 3:2 na własnym boisku to ryzykowny rezultat, ale kto – oprócz najbardziej optymistycznych kibiców z Gdyni – zakładał, że ten mecz skończy się zwycięstwem polskiej drużyny? Chyba niewielu. Trudno, nawet jak dostaniemy w czapę w rewanżu i odpadniemy z dalszej rywalizacji – nie szkodzi. Tych chwil nikt nam, arkowcom, nie odbierze. To właśnie o roku 2017 będziemy opowiadać wnukom najczęściej. Chociaż, czekaj… przecież to polska liga…
Więcej takich czwartków racz mi dać, Panie. #ARKFCM
— #Pe (@Pieczarkovy) July 27, 2017
Sercem za Arką. Rozumem za Arsenalem. Albo odwrotnie. Sam nie wiem.

Musisz zobaczyć