Panu Jackowi, rolnikowi, zarządcy nowoczesnego gospodarstwa rolno–turystycznego wyjebało szambo. Gdy wydawało się, że po wiosennym kryzysie jajecznym i zagrożeniu pryszczycą wśród rogacizny oraz zatrzymaniem mleka przez nawiedzającą gospodarstwo mamunę najgorsze już za nim, i że ciężarne krowy powiją w końcu zdrowe cielaczki, a masa tuczników przyrastać będzie logarytmicznie, wyjebało się szambo. Płynne nieczystości zalały obory, stajnie, a nawet biura. Co prawda budynki nowe i ładne, że ho ho, jednak nie oparły się tsunami płynnego stolca. Smród rozniósł się po okolicy. I chociaż Pan Jacek twierdził, że wcale tak nie śmierdzi, tym bardziej, że wieje.
Informacja o awarii obiegła sąsiednie wsie z szybkością rozpędzającego się Golfa III wyposażonego w kultowe 1,9 D. Kierunki rozchodzenia się wiadomości można było rozpoznać po szlaku z rdzy i oleju. Już po chwilach kilku całe województwo i kilka sąsiednich darło bekę z szamba zalewającego jakże wspaniałe gospodarstwo pana Jacka. Co to był za festyn! Samochody mijające zabudowania biurowe zwalniały, ludzie rechotali w trzewiach pojazdów, dorośli pokazywali dzieciom pana Jacka i jego współpracowników palcami i śmiali się tak, że co słabsi popuszczali, podnosząc i tak wysoki poziom gnojówy. Ktoś naprędce zorganizował jakiś zespół pieśni i tańca i w rytm skocznej poleczki rozpoczęła się zabawa. Hołubce i podskoki trwały do białego rana. W międzyczasie ktoś zainscenizował jakieś zabawy, a którym motywem przewodnim był zarządca Jacka, dyrektor Dariusz i kupa.
*
Po kilku godzinach rozlane po gabinetach, oborach i pastwiskach gówno zaczęło tężeć i schnąć. Szczęśliwie nie padało, a słoneczko napierdzielało, jakby zazdrosne o gradobicia z dnia poprzedniego w nieodległym sołectwie. Gnojówa zasychała pękając, z rozstępów przez chwilę jeszcze unosiła się cienkimi stróżkami para fetoru. Gdzieniegdzie dzielni stajenni rozpoczęli zdrapywać warstwę gówno-gliny, zwierzęta wyszły na ocalałe pastwiska, kury zniosły kolejną partię jajek. Rozpoczęła się też procedura wyjaśniająca. Ktoś stwierdził, że to tylko użyźni jałową glebę na nieużytkach, a przyszłoroczne plony będą gigantyczne, że produkcją selera, ziemniaków i brukwi zdystansujemy konkurencję. I choć tuż za ogrodzeniem trwał jeszcze festyn, a nabijający się mieli już czkawkę, pan Jacek w gustownym kombinezonie obchodził zdewastowane włości, poklepując po ojcowsku zapracowanych, tkwiących z rękami w stygnącym stolcu podkomendnych.
I wtedy właśnie stało się coś nieoczekiwanego. Komuś zadzwonił telefon, popularna hiszpańskojęzyczna piosenka dzwonka przebiła się przez folklorystyczną aurę niczym nóż rzeźnika przez podgardle tucznika. Przygrywająca do festyny orkiestra nagle przerwała w pół taktu obertasa. Głośne „KUUUUUURWA!” zatrzęsło żyrandolem remizy i kieliszkami na stołach. Gdy „kurwa” przebrzmiała pojawił się szloch i – początkowo cichy, a po chwili głośny – spazm. Biesiadnicy rozglądali się po sobie w niemym zdziwieniu, bezgłośnie poruszali ustami, policzki im drgały, oczy rozwarli w pomieszaniu przerażenia i zaskoczenia. Ktoś bardziej od reszty najebany, pozbawiony przez pływające w krwi cząsteczki etanolu taktu, podszedł do płaczącego. Mocno pierdolnął go w plecy, mało brakło, a płaczącemu odpadłoby ramię wraz z łopatką.
– Co jest Piotruś, czego beczysz jak baba?
– Kurwa – odparł Piotr – właśnie dzwonili z farmy. Stonka, plaga stonki! Zeżarte wszystko, nawet te nowe zagraniczne odmiany.
Pan Jacek przechodził właśnie obok, zaglądnął przez uchylone drzwi. Spojrzał na Piotra. Piotr wyczuł zawirowanie aury, podniósł zaryczaną i zasmarkaną twarz. Ich spojrzenia się spotkały. Tak trwali przez kilka chwil.
Jacek ukłonił się czapką i krzywo uśmiechnął.