Dzień dobry. Nazywam się Jan Kowalski i od dziś będę waszym trenerem. Na samym początku warto ustalić zasady. Otóż po pierwsze, nie ma zasad. Jestem trenerem, ale przede wszystkim waszym przyjacielem. Tak więc, jako najlepszy przyjaciel, jestem w pełni wyrozumiały na to, że wam się nie chce, nie macie ochoty, sił, ambicji, wolicie imprezki zamiast meczu. Nie liczy się wynik i pasja gry, ale chemia pomiędzy nami, tak więc zakrzyknijmy teraz razem „Friends Forever!” Jeżeli jednak coś w naszej relacji się popsuje, również musicie wiedzieć, że powinniście chodzić z tym do prasy, prezesa i gdzie tylko chcecie. Kolejną ważną rzeczą jest to, że jak nie będą się wam podobać moje treningi, okażcie to na boisku przechodząc obok meczu. W końcu muszę dobitnie odczuć, że postępuje z wami źle i popełniam błędy, które was frustrują i denerwują. Od razu serdecznie przepraszam! Zapraszam teraz na lekki rozruch, abyście się nie przemęczyli przed wieczornymi zakupami.
Trener – tak wygląda ideał w głowach wielu piłkarzy jak i niestety piłkarskich „ekspertów”. Trener ma być przyjacielem, ma głaskać po główce, ma służyć w potrzebie, ma być wyrozumiały i niewymagający. Ma być na smyczy szatni, bo jeżeli, o zgrozo, będzie się chciał z tej smyczy zerwać i mu się to uda, wpadnie prosto pod walec z napisem „zwolnienie”.
„Nie będą umierać za trenera!”
Nasza piłkarska rzeczywistość w dużej mierze opiera się na mitach, jednym z nich jest mit pod nazwą „szatnia”, który to aktualnie łączy się z nowy tworem pod nazwą „chemia”. Tak oto powstaje całkiem nowe spojrzenie na futbol. Futbol, w którym szkoleniowiec nie ma być specem od taktyki, od przygotowania zawodników i psychologii. Ma być ekspertem od zarządzania zasobami ludzkimi. Ma po prostu tworzyć miłą i przyjemną atmosferę dla grupy 20 kilku ludzi, którzy bez tego nie będą wykonywać zawodu, za który pobierają ogromne apanaże. Uściślając, zastosuję kolejny, niezwykle popularny ostatnio zwrot „nie będą umierać za trenera”.
„Trener mnie nie lubił!”
Takim podejściem do sprawy tworzymy w Ekstraklasie idealne miejsce dla piłkarskich bumelantów, którzy wiedzą, że nic nie jest ich winą, a jeżeli jest, to i tak ich wina wynika z czyjegoś błędu. Taki zawodnik w poczuciu bycia królem wyjeżdża za granicę i nagle jest dwudziestym w kolejce do grania. Wraca więc do Polski ze znaną wszystkim śpiewką „trener mnie nie lubił”, bo okazało się, że trzeba słuchać, podporządkować się, zmienić nawyki i przestać być rozkapryszoną primadonną.
Czy trener musi być lubiany przez zawodników?
Dochodzimy tutaj do najważniejszej części mojego wywodu, a mianowicie do odpowiedzi na pytanie „Czy trener musi być lubiany przez zawodników?” Odpowiedź brzmi: tak i nie. Ostatnio ocena trenera ogranicza się do dwóch wartości, czy trener ma doświadczenie oraz czy to dobry chłopak. Kompletnie zanika aspekt jego warsztatu stricte trenerskiego, a to właśnie on jest głównym czynnikiem ustawiającym jego pozycję w zespole. Dobry trener, posiada cechy przywódcze oraz ma teoretyczną i praktyczną wiedzę na temat wnoszenia swoich piłkarzy na wyższy poziom pod względem piłkarskim, fizycznym czy mentalnym. Dobry trener nie jest Stańczykiem, ani zamordystą. Jest po prostu dobrym trenerem! A jeżeli zawodnik oprócz dobrego szkoleniowca, potrzebuje do zrobienia postępu bata albo różowego konfetti nad głową, to znaczy, że z jego ambicją jest coś nie tak i w konsekwencji ląduje on w idealnym dla siebie środowisku, czyli w naszej rodzimej Ekstraklasie. Miejscu, gdzie profesjonalizm jest zewsząd obśmiewany, a liczy się tylko to, aby za kilka lat napisać kolejną książkę o piłkarzu, który z kariery wyniósł tylko pełen wór pijackich anegdot zamiast worka bramek i wielu meczów na najwyższym poziomie.