Jakieś 26 godzin polskiej Ekstraklasy sprawiło, że nadal nie wiemy nic o wyścigu o mistrza Polski. Tym ciężej analizować jest rywalizację na szczycie najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce. Porażka Lecha zszokowała, przegrana Jagiellonii przybiła, a mecz Legii zadziwił. Po pierwszej kolejce Pucharu Maja mamy wciąż niezmienną sytuację na szczycie. Skorupiaki na górze tabeli straciły przewagę nad grupą pościgową „underdogów” z Płocka i Zabrza, a obrońca tytułu zrezygnował z usług swojego dotychczasowego trenera, zastępując go jego asystentem. Czego można oczekiwać w dalszym ciągu zdarzeń?
Skorupiaki do analizy
Lech Poznań wyszedł na spotkanie z Koroną po kilku przekonujących zwycięstwach z rzędu. Napakowana akcentami mocno ofensywnymi drużyna z Poznania nadziała się właściwie na jeden niebezpieczny strzał z dystansu, który zadecydował o końcowym wyniku spotkania. Korona nie dominowała przy Bułgarskiej. Lech oddał z trójki porównywanych zespołów najwięcej strzałów (21 z czego 8 celnych) i miał najwyższe posiadanie piłki (choć tylko o 2 punkty procentowe). Można więc śmiało postawić tezę, że porażka Lechitów była wypadkiem przy pracy, a nie początkiem jakiegokolwiek kryzysu.
Jagiellonia grała jak każdy żółto-czerwony świr w sobotę widział. Tylko dwa celne strzały rezerwowego Karola Świderskiego, którego drugie uderzenie wylądowało w bramce, to zdecydowanie za mało na pokonanie jakiejkolwiek ekipy z polskiej ligi. Boli w tym wszystkim najbardziej brak symbiozy. Sytuacje były, ale wynikały z pojedynczych zrywów piłkarzy. Brakowało ciekawych kombinacji, które były domeną zespołu Mamrota w pierwszych pięciu spotkaniach w 2018 roku. Momentami też murawę nawiedzał duch Michała Probierza, kiedy w stronę ofensywnych graczy poleciało kilka lag. Podobnie jak z większości sytuacji i z tych nic nie wynikło.
Wydaje się, że Legia miała najsłabszego rywala – z trójki Korona, Górnik, Zagłębie – i chwilami tak to wyglądało. Zespół z Warszawy pudłował jednak niemiłosiernie, choć podobnie działo się po drugiej stronie boiska. Miedziowi nie byli w stanie dominować przy Łazienkowskiej i bądźmy szczerzy, przez 90 minut ostatni raz udało się to chyba tylko Jagiellonii. Ostatecznie zespół prowadzony przez Mariusza Lewandowskiego strzelił o jedną bramkę więcej i „zwolnił” trenera Jozaka, zatrudniając na tym samym stanowisku do końca sezonu jego współpracownika. Dlaczego nie przekazano tego zadania Vukovicovi, który był sercem drużyny za czasów Jacka Magiery? Tego nie wie nikt. Dla Lecha i Jagiellonii to chyba jednak świetna wiadomość.
Co z tą Jagiellonią?
Wracając jednak do Jagi uważam, że nadal nie da się sformułować klarownych wniosków obserwując kolejną porażkę zespołu Ireneusza Mamrota. Trener na konferencji prasowej ewidentnie udzielał się z przymusu. Widać było po mimice i słowach, że nie czuł się on zbyt komfortowo na salce konferencyjnej. Chyba jednak każdy z nas poczułby się w tej sytuacji podobnie. Diagnozę postawić bardzo ciężko, bo tylko drużyna sama wie czy problem leży w nogach, głowie, motywacji, czy wszystkim po trochu. Sam Ireneusz Mamrot nie zdradzi zapewne do końca trwania „Pucharu Maja” co jest powodem słabszej dyspozycji żółto-czerwonych i razem ze sztabem będzie musiał zmagać się z trapiącą zespół chorobą.
Drużyna, grając w Warszawie czy Gliwicach, grała na 100% możliwości. Piłkarze wychodzili wtedy z siebie, podwajając przeciwników i dominując w kilku spotkaniach z rzędu. Wszystko to wynikło z bardzo dobrego przygotowania fizycznego i taktycznego. Każdy kibic drużyny z Podlasia powinien wiedzieć, że możliwy jest powrót „Wielkiej Jagiellonii” z początku 2018 roku.
Do bezpośrednich starć z dwoma zespołami na „L” dojdzie dopiero po weekendzie majowym, a z ewentualnymi porażkami zespołu z Białegostoku mogą zbiegać się także słabe wyniki Legii i Lecha. Takiego paradoksu w polskiej Ekstraklasie nie było od lat, ale obserwując tegoroczne wyniki wszystko jest możliwe. Wszyscy kibice stoimy przed jednym wielkim znakiem zapytania. Tylko czy znaki zapytania nie stwarzają w powietrzu największego z piłkarskich napięć, które w efekcie przyniosą eksplozję radości lub pogrążenia w futbolowej depresji? Czy nie za to kochamy piłkę nożną?