„Proszę o kulturalny doping”. Hasło równie popularne na polskim stadionie, co gięta z musztardą. Czasem delikatnie zmodyfikowane, ale sens zachowany. Zastanawiam się tylko: dlaczego? Nie chodzi mi o zaprzestanie prób nawoływania kibiców do porządku, lecz o sam fakt nienawiści na stadionach.
Miałem wielką przyjemność świętować wczoraj awans mojego ukochanego klubu do Ekstraklasy. Mówię tu o pewnym klubie znad polskiego morza. Awans w pełni zasłużony, wywalczony na kilka kolejek przed zakończeniem rozgrywek. Nie ma co dyskutować. Na stadionie, a potem na ulicach tysiące ludzi fetujących awans. Lecz to, co rzuciło mi się w oczy bardziej niż efektowne race i flagi, to transparent: „Lechia to kurwa jebana”. Panowie, ale po co?
Nigdy nie rozumiałem całej tej machiny nienawiści, która przetacza się przez polskie stadiony od dziesięcioleci. Nie rozumiałem obijania sobie ryja z powodu barw, nie rozumiałem kradzenia barw. Nie rozumiałem bandyctwa. Bo jak inaczej to nazwać?
W tym momencie wielu wypowiada doskonale znane nam słowa: „Uczmy się od zachodu. Tam kibice są kulturalni i się kochają”. Gdybym tak napisał – skłamałbym. Jestem również wielkim fanem ligi angielskiej, o której w przeszłości także pisałem. Dużo o niej czytałem, a moja ciekawość nie sprowadzała się jedynie do sprawdzenia wyników z ostatniej kolejki czy listy kontuzjowanych poszczególnych klubów. Dlatego wiem, że Anglicy (pewnie tak samo jak i Niemcy, Francuzi czy Belgowie) do świętoszków nie należą. Przytoczę jedną anegdotę, której wiarygodności nie mogę w stu procentach poświadczyć, lecz mam nadzieję, że przedstawi skalę zjawiska o którym mówię. Swego czasu pewna „firma” Tottenhamu skopała paru kibiców znienawidzonego Arsenalu. Podobno przypadkowi goście, spotykani na ulicach północnego Londynu. Chłopakom ze Spurs sam łomot to było jednak za mało, dlatego zmasakrowanym przeciwnikom wstrzykiwali, za pomocą strzykawek, substancje podejrzanego pochodzenia. Tak po prostu. Niektórzy mówili, że była to zakażona krew. Sytuacja dosyć skrajna, ale wybryki o podobnej skali wciąż występują. Na zachodzie. Nawet nie wspominam o Rosji czy innych Bałkanach. Bo tam to jest istna patologia.
***
Wróćmy jednak na własne podwórko. Do przykładu Trójmiasta. Zamiast świętować awans, niektórzy woleli skupić się na obrażeniu rywala zza miedzy. Zamiast skupić się na własnym święcie, na własnym sukcesie, zajmowali się obcym klubem. Bez sensu. Jakby tego było mało, w Internecie zaraz pojawiły się komentarze wysyłane z komputerów po drugiej stronie Trójmiasta. Kompleks, to było najczęściej zawierane słowo w krótkich wywodach kibiców z Gdańska. Dobra, może to i kompleks, ale jeśli mierzymy to taką miarą, to o kompleksie derbowego rywala możemy mówić w kontekście Ruchu, Cracovii czy też Lechii. To nie kompleks, tylko niewłaściwie wylewane frustracje. Jeżeli Lechia awansowałaby do europejskich pucharów to kibicowałbym jej w nich równie mocno, co Lechowi czy Legii. Bo oprócz tego, że jestem kibicem Arki, to jestem również kibicem polskiej piłki, której życzę jak najlepiej.
Gdy widzę strzeloną przez Arkę bramkę – odczuwam radość. Lecz gdy przechodzi przede mną dziecko w koszulce z przekreślonym logiem Lechii – odczuwam niesmak. I współczucie, bo ktoś temu młodemu chłopcu musiał te brednie o nienawiści wpoić. I którymi potem je karmi, aż w końcu z małego Arkowca wyrośnie duży bandyta. Przecież „Łączy nas piłka”…
Mówię tu Trójmieście, o Arce, bo jest to najbliższe dla mnie środowisko i jest mi o nim pisać najłatwiej, lecz problem jest ogólnopolski. To samo tyczy się Cracovii i Wisły, Polonii i Legii, czy Ruchu i Górnika.
Przed chwilą czytałem najnowszą odsłonę „Liga po mojemu”. Jasne, dogryzanie dodaje piłce nożnej pewnej pikanterii, dodatkowego smaczku. Sam nie stronię od docinek w stronę kolegów, którzy kibicują innym klubom. Doskonale też wiem, że ten tekst nic nie zmieni, lecz warto czasem przypomnieć, że nadrzędną ideą sportu jest łączenie, nie dzielenie.
A może ja nie jestem prawdziwym kibicem?
Sercem za Arką. Rozumem za Arsenalem. Albo odwrotnie. Sam nie wiem.