Obserwuj nas

Felietony

Pewnego razu na dzikim zachodzie

Każde prawdziwe opowiadanie musi się rozpocząć, a to rozpoczyna się błyskawicą. Lśniący zygzak przedarł nocną hemisferę lipcowego nieba, oświetlając na ułamek sekundy ciemną panoramę horyzontu. Mignęła ulotnie jakaś postać. Odziana na czarno, twarz zniekształcona krzywym, szyderczym uśmiechem. Gdy błysk przeminął, a czas zaczął przełamywać go w niepamięć, nadszedł, w odwiecznej pogoni za światłem, przeszywający trzewia i doprowadzający do drżenia kości głuchy huk. Spłoszone, bezdomne psy uciekły popierdując ze strachu.

Niezapięty skórzany płaszcz powiewał na wietrze burząc stateczną harmonię nocnego pejzażu. Kolejna błyskawica. 3 sekundy ciszy. Huk. Jakby bliżej, jakby tuż za horyzontem. Wiatr wzmógł się podrywając kurz z drogi. Upiorna burza nadchodziła z bezwzględną nieuchronnością. Powietrze przesycone zapachem kwaśnego ozonu zapowiadało zmianę. Wszystko co żywe i co martwe, co się rozumie samo przez się, wstrzymało oddech w oczekiwaniu. Zza rogu wychylił się, oświetlany przez migotliwe blade światło karbidowej lampy, powóz. Rudy, kędzierzawy woźnica smagnął batem nędzną szkapę po parchatym zadzie. Koła powozu skrzypiały leniwie wydając dźwięk drapanej paznokciami tablicy. Aż przechodziły ciarki. Błysk. Cisza. Huk. Koń z nieskrywaną niechęcią i wyraźnym trudem ciągnął swój los na kółkach, zespawany z nim po wieczność krzywym dyszlem i wpijającym się w ciało popręgiem.

Powóz zatrzymał się przed wędrowcem. Oddech człowieka i szkapy wymieszały się sinymi chmurami. Cuchnący wyziew zwierzęcia kontra nikotynowy chuch człowieka. Walka halitozy z powonieniem, sztuczne oddychanie usta-nos. Woźnica patrzył z góry, unosiwszy się z kozła podniósł lampę. Cień wędrowca wydłużył się przybierając na krzywej drodze kształty koślawego homunkulusa. Woźnica przyglądał się chwilę, szczerząc krzywe zęby spod rudego wąsa. Wycie psa w oddali. Błysk. Huk. Pierwsze krople deszczu spadały z czarnego nieba wzbudzając na pyle drogi koronki kurzu. Szkapa potrząsnęła głową. Przegrała walkę na oddech z człowiekiem. Gdyby była psem skuliłaby ogon. Grube jak groch krople deszczu zagrały werblami na blaszanym dachu gmachu małej, zapomnianej przez wszystkich bogów kaplicy. Kurtyna wody wściekłymi falami zaczęła zalewać nieruchomych aktorów.

Rudzielec starł wodę z twarzy. Gdyby ktoś jeszcze przyglądał się tej scenie mógłby przysiąc, że także się krzywo uśmiechnął. Człowiek w płaszczu nadal stał i chuchał na konia, a gdy odpowiedział uśmiechem zaprezentował diastemę. Błysk. Huk. Niemal równocześnie. Nawał wody.

“Nowy szeryf” zabrzęczało gdzieś za rogiem. Rudy i diastematyk spojrzeli w tym kierunku ale pochwycili tylko strzęp ruchu, odcisk w powietrzu gęstym od zjonizowanych cząstek, znak wodny, mgnienie. “Nowy szeryf” jednak dudniło im w uszach bo wiedzieli, że zjawa miała rację.

Nowy szeryf przybył do miasta.

Skomentuj

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz więcej Felietony