
No to się porobiło. Dziesiątki, jeśli nie setki napisanych wcześniej wersów za jednym zamachem można wywalić do kosza. Godziny obmyślania, o czym warto napisać, a o czym nie — też na marne. Nic tylko rzucić to w cholerę i wyjechać w Bieszczady. Papierowy potencjał — nieaktualny, niemoc — przełamana, a pech — zapomniany. Wszystko za sprawą jednego meczu. Takiego, jakiego nie spodziewał się nikt. Ot, jedno wielkie Zagłębie niespodzianek.
Nigdy nie lekceważ „czutki”!
Każdy, kto grał trochę w różne mniej czy bardziej losowe gry zna pojęcie „czutki”. Nie jest ona oczywiście dokładnie sprecyzowana, ale nigdy nie wolno jej lekceważyć. Tak mówi teoria. A przecież nie było ku temu, co się wydarzyło, jakiś jednoznacznych przesłanek. Poza kilkoma przebłyskami z meczów w Sosnowcu i tydzień później z Piastem, w gruncie rzeczy Zagłębie wciąż miało masę problemów do rozwiązania.
Co prawda wracało do składu dwóch Filipów, odpowiedzialnych w zespole za środek pola, ale jednocześnie wypadł z niego środkowy obrońca Dąbrowski. Gdy dodamy do tego, że skrzydeł, czyli jednej z najsilniejszych broni Jagiellonii, mieli bronić Balić i Kopacz, nie dawało to zbyt wielu powodów do optymizmu. Pierwszy z nich jest przecież mocno elektryczny i ma tendencję do bezmyślnych fauli. Drugi zaś nowej pozycji dopiero się uczy, a przecież nawet na swojej nominalnej miał w tym sezonie masę problemów.
Mimo wszystko miałem przeczucie, że Zagłębie pokaże pazur. Nie będzie zupełnie przypominać zespołu pogrążonego w marazmie, który toczy go od jakiegoś czasu. Gdzieś pod skórą czułem, że nawet na tak trudnym terenie, jak Białystok, możemy nie tylko zagrać dobrze, ale przede wszystkim wygrać i to bezapelacyjnie. Coś mi też mówiło, że w końcu uda się zagrać na zero z tyłu.
https://twitter.com/_szczygielm/status/1073659849198718976
Nie wierzę! Nie budźcie mnie!
Wspominając o pojawiających się już wcześniej przebłyskach, miałem na myśli dość krótkie kilkuminutowe okresy, kiedy Zagłębie nabierało wiatru w żagle i dominowało na boisku. Tak było w Sosnowcu, kiedy w 10 minut koncert solowy zagrał Pawłowski. Podobnie było z Piastem, z tą różnicą, że najpierw musieliśmy bramkę stracić. Poręba trafił swojego debiutanckiego gola i to spowodowało, że Miedziowi przez następne kilkanaście minut byli stroną przeważającą.
Wczoraj życie przerosło nawet moje przeczucia, a byłem przecież jednym z niewielu, którzy stawiali na naszą wygraną. I choć mecz rozpoczął się od — no kto by pomyślał — zmarnowanej wyśmienitej okazji Tuszyńskiego, czuć było, że kuchnia pichci prawdziwą szlachecką ucztę. Nawet nie chodzi o same bramki, bo przecież wcześniej zdarzało nam się strzelać jako pierwsi, a mecz ostatecznie przegrywać, jak w Gdyni. To było coś więcej.
Po strzeleniu drugiej bramki napisałem na Twitterze: „Nie wierzę! Nie budźcie mnie!”. Nie sposób było bowiem uwierzyć w to, co na boisku się działo. Wyglądało to trochę tak, jakby na bitwę jedna strona przyjechała nowiutkimi czołgami, a przeciwnik w magazynie znalazł jedynie starą tępą finkę i jeden dziurawy but. Doszło nawet do tego, że do koncertu granego przez kolegów dołączył nasz snajper Tuszyński, pakując rywalom dwie bramki jeszcze przed przerwą.
Ben „VANDAL”
Wiele razy wyzłośliwiałem się na Holendra i jego tymczasowość. Trochę mu się ode mnie oberwało, choć nie wszystko oczywiście było jego winą, czy jak kto woli zasługą. Tylko że daleko mi do człowieka, który nie potrafi dostrzec rzeczy oczywistych. A skoro jest za co, to trzeba chwalić.
Wschodniogermańskie plemię Wandali, wiele lat temu narobiło w środkowej europie sporo namieszania. Do dziś przecież używamy tego określenia. Wszystko wskazuje na to, iż nasz trener postanowił pójść w ich ślady. Zupełnie nie mówiąc nic nikomu, zebrał więc dostępną grupę piłkarzy i najzwyczajniej ich przebranżowił. Nie wiem co prawda czy był to jednorazowy wyskok, czy zamierzają go jeszcze powtarzać, ale wiem, że wszystko zdaje się, poszło jak po maśle.
Banda Vandala bowiem, nic nie robiąc sobie z panujących reguł, postanowiła wybrać się jednak zamiast do Galii do Białegostoku i narobić tyle szkód ile się tylko da. Zupełnie jakby jutra miało nie być. Zupełnie jak wiele lat temu. Brali, co chcieli i kiedy chcieli, a kiedy przeciwnik próbował stawiać opór, szybko sprowadzali go na ziemię, szybko wybijając mu z głowy pomysł, aby się sprzeciwiać.
Wyraźnie zadowolony z przebiegu wydarzeń wódz, przyglądał się więc z boku całej sytuacji z wyraźną satysfakcją, co chwilę później odnotują obecni w okolicy kronikarze.
Cesarzowi, co cesarskie
Nie zawsze patrzę na piłkę nożną jako czysty sport. Częściej więc zwracam uwagę na to, co dzieje się wokół samego meczu, przed nim lub po jego zakończeniu. Uważam bowiem, że jest to dla kibiców często tak samo ważne, jak samo widowisko sportowe. Wczoraj jednak zaraz po meczu chciałem obejrzeć go jeszcze raz, zupełnie pomijając wszystko, co poza nim. A było co podziwiać, bo już od pierwszych minut najzupełniej w świecie nam żarło.
Jeśli w piłce można mówić o firmowych zagraniach piłkarzy, to Filip Jagiełło wczoraj pokazał swój, ogrywając z dziecinną łatwością Novikovasa do linii końcowej. Bohar dwoił się i troił, więc wszędzie było go pełno. Nie wiem nawet, czy nie zgodzić się z tezą, że to on miał największy wkład w zwycięstwo. Większy nawet niż Tuszyński. W końcu dobre spotkanie, a przede wszystkim równe, zagrali Starzyński i Pawłowski. Wcześniej obaj potrafili znikać na długie minuty.
Kluczem była jednak w mojej opinii mobilność. Przede wszystkim w momentach, kiedy traciliśmy inicjatywę. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że ten zespół bardzo dobrze czuję się wtedy, gdy może być aktywny. Gdy jest zmuszony oczekiwać na to, co zrobi rywal, po prostu się męczy. Szczególnie to było widać w drugiej części meczu, kiedy bardzo agresywnym doskokiem operowaliśmy jeszcze na kwadrans przed końcem.
W piłkę gra się głową
Nie ma co jednak popadać w hurraoptymizm. Mecz z Dumą Podlasia dał wszystkim wiele radości. Z pewnością i piłkarzom i kibicom należy się choć chwila, by móc się nim nacieszyć. Przed nami jeszcze jedno spotkanie z Cracovią i trzeba zrobić wszystko, aby wrażenie pozostawione wczoraj, co najmniej potworzyć. Szkoda by bowiem było roztrwonić taki kapitał tak szybko. A kilka elementów z pewnością do poprawy jest, co przyznał nawet po meczu Bartosz Kopacz w SuperPiątku Canal+.
Debiutujący od pierwszych minut Oko miał prawo być stremowany i zapłacić frycowe, które płaci każdy wchodzący do ligi piłkarz. Tym razem inaczej nie było, choć przyznać trzeba, że było to całkiem dobre spotkanie Damiana. Dobre na tyle, by móc myśleć odważnie o kolejnych występach, niekoniecznie tylko wtedy gdy trzeba będzie zapełniać luki po innych. Wystrzegać się jednak musi momentów, jak ten, kiedy w zupełnie niegroźnej sytuacji został upomniany żółtą kartką.
Warto też zwrócić uwagę na sposób, w jaki bronimy się przy stałych fragmentach gry. Mając przewagę wzrostu, kilkukrotnie daliśmy się zaskoczyć. Tylko refleks Hładuna i trochę szczęścia sprawiło, że ostatecznie w tym meczu bramki nie straciliśmy. Na ten element zapewne też uwagę naszym defensorom zwróci Van Dael.
Zagłębie niespodzianek
Nie do przecenienia jest to, co udało się wczoraj osiągnąć. Trzy zdobyte punkty oczywiście celem numer jeden były, bo sytuacja w tabeli naprawdę robiła się nieciekawa. Tylko że sposób, w jaki je zdobyto, zaskoczył zupełnie wszystkich. Sam trener Mamrot po meczu przyznał, że nawet do głowy by mu nie wpadło, że coś takiego miało prawo się wydarzyć.
A jednak stało się. Niespodzianka, którą sprawili piłkarze tak sobie, jak i kibicom, na pewno wlała sporo otuchy w ich serca. Otuchy na to, że jeszcze w tym sezonie da się coś uratować, nawet pomimo fatalnej serii, która za nami. Przed meczem pisałem, że wiara wśród kibiców została bardzo mocno nadszarpnięta. Muszę też przyznać, że sposób, w jaki zespół na to odpowiedział, jest imponujący.
To jednak nie koniec. Zapowiadana wczoraj przez prezesa Zagłębia Mateusza Dróżdża niespodzianka dosłownie kilka minut temu została ujawniona. Będzie to dwukondygnacyjna hala sportowa, która ma zabezpieczyć warunki treningowe w okresie zimowym Akademii Piłkarskiej, jak również służyć kibicom jako restauracja oraz muzeum (szczegóły tutaj).
Na najważniejszą jednak niespodziankę, trzeba będzie nam jeszcze poczekać. I nie mam tu na myśli nazwiska nowego trenera 🙂
