Obserwuj nas

Pismo Kibiców

Futbol podwórkowy

Tytuł tego felietonu jest wbrew pozorom dość nieoczywisty. Jednak w jaki sposób można trafniej określić stan naszej rodzimej piłki kopanej, w wydaniu „ekstraklasowym”? No właśnie. Ileż to razy słyszałem, czy też opowiadałem stary żart: Polska liga?! Ekstraklasa?! Ani to klasa, ani ekstra. Jeszcze w dodatku „Lotto” i wszystko wydaje się zrozumiałe. Mamy wiele pojedynków, gdzie właściwie trudno wskazać faworyta. Cytując klasyka: „Bęben maszyny losującej jest pusty i następuje zwolnienie blokady. Dzisiejsze losowanie czas zacząć”.

Wszystko się zgadza. Zwłaszcza gdy dojdzie do zaskakującej sytuacji (w zachodnich ligach TOP 5 nie do pomyślenia!). Mianowicie beniaminek — będący od paru kolejek w przysłowiowym „dołku”, ogrywa do zera na wyjeździe, pewniaka. Wiem, że takie cuda zdarzają się również na zachodzie, jednak nie z aż taką częstotliwością. Pomijam przy tym możliwość przekupstwa w takich zawodach. Mimo wszystko to nie komuna ani wczesne lata 90., gdy ten proceder był często na porządku dziennym.

Atrakcyjność ligi?

W takim razie czy wyrównany poziom ma jakiekolwiek przełożenie dla nas kibiców, na atrakcyjność oglądanego widowiska? Jeśli w ogóle, to z pewnością znikome. Bo czego w pierwszej kolejności oczekuje przeciętny kibic piłki nożnej w Polsce? Chce on przede wszystkim zwycięstwa swojej drużyny, a zaraz potem pragnie oglądnąć atrakcyjną oraz składną grę na boisku. Tym samym wyrównanie zawodów jest niejako sprzeczne z tym co napisałem na początku. Wyklucza to już w znacznym stopniu spełnienie pierwszego warunku — tak naprawdę elementarnego.

Zatem opowiadanie o wyrównanym poziomie polskiej ligi, jest co najwyżej pustym frazesem. W rzeczywistości ma to na celu ukryć prawdziwe problemy i tym samym sztucznie podbić wartość marketingową. Ot zwykły PR-owy zabieg. Jak to się mawia: z g… bata nie ukręcisz; lub jak kto woli — z pustego nawet Salomon nie naleje. Bez mocnych i konkretnych argumentów nadal będziemy obracać się w sferach marzeń. Z kolei nasza rodzima liga będzie równie nieatrakcyjna dla oka, jak nie jeszcze gorsza. O regularnych występach polskich drużyn w europejskich pucharach nie wspominając.

Gdzie leży problem?

Żeby leczyć, trzeba najpierw postawić właściwą diagnozę. Aby tak się stało, należy spojrzeć na wszystko bez emocji. Na chłodno. Bez różowych okularów. Nie jest dobrze — brakuje przede wszystkim względnej stabilizacji. Dowodem na jej brak, są, chociażby wydarzenia w Wiśle Kraków od lipca 2016 r. Ile razy od różnych ludzi słyszało się o uspokojeniu sytuacji i wychodzeniu na prostą. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że restrukturyzacja zadłużonej na dziesiątki milionów złotych spółki jest kwestią co najmniej paru lat.

Jednak w jaki sposób można wyjaśnić to, że już po pół roku urzędowania, prezes tego klubu, podnosi sobie pensję. I to w znaczący sposób. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Finalnie wszystkie te wydarzenia, o których słyszała cała Polska, doprowadzają do jeszcze gorszej niż przedtem sytuacji finansowej — teoretycznie do bankructwa. Jak wiadomo, jedynie cudem i dobrą wolą wielu bezinteresownych osób udało się uniknąć upadku. Oczywiście po raz kolejny, niemała była w tym rola tysięcy fanów (i nie tylko) krakowskiego klubu.

Jednak to na dłuższą metę nie wystarczy. Formuła spontanicznych zrywów kibiców — zbiórek na klub, aukcji crowdfundingowych — prędzej czy później się wyczerpie. Dalej nie ma konkretów w sprawie przejęcia klubu przez nowych inwestorów. Nie musi to być od razu wielki koncern, inwestor posiadający „drobne” petrodolary na zbyciu, ale chociażby lokalna firma. Wisła Kraków to wciąż w miarę rozpoznawalna w Europie marka. Mimo to nie znalazł się dotąd nikt o polskim czy europejskim zasięgu, który chciałby się podjąć tego wyzwania.

Długi to pikuś

Długi Wisły czy też paru innych klubów w ekstraklasie nie są wbrew powszechnej opinii największym problemem. Atrakcyjność marketingowa ekstraklasy stoi na naprawdę niskim poziomie. Możliwość zwrotu takiej inwestycji (spłata długów, kupno nowych zawodników, inwestycja w akademię piłkarską, rozwój infrastruktury itd.) jest niewielka. Po co zewnętrzny podmiot (polski czy zagraniczny) ma wkładać swoje pieniądze w klub, skoro mu się to nie zwróci. O zarabianiu nawet nie wspominając.

Zatem jeśli nie ma nawet inwestora, to z jakiego powodu bogaci sponsorzy i partnerzy mieliby wyłożyć swoje środki na reklamę w polski klub występujący jedynie w ekstraklasie, skoro mogą wybrać lepiej, więcej zapłacić, i zareklamować się na koszulkach zagranicznego zespołu występującego regularnie w Lidze Europy czy Lidze Mistrzów? To po prostu gra interesów — co się bardziej opłaca. Nawet jeśli firma nie ma dużego budżetu na reklamę, to zawsze może wybrać inną dyscyplinę: choćby skoki narciarskie, żużel czy siatkówkę.

Konkurencja

Przykro to mówić, ale z różnych względów są to bardziej wyraziste sporty. Przede wszystkim są oryginalne. Adepci piłki nożnej mając do wyboru polską czy zagraniczną ligę, z tzw. TOP5, oczywiście wybiorą tą drugą. O wyborze rodzimej piłki kopanej decyduje w tej chwili jedynie sentyment — tradycja. Kibic w Polsce nigdy nie powie, że idzie na mecz ekstraklasy. Stwierdzi, że wybiera się na mecz swojej ulubionej drużyny: x, y czy z. Dlaczego? „Bo mój tata/dziadek zabierali mnie na mecze. Byli kibicami tego zespołu. Ja poszedłem w ich ślady i też kibicuję temu klubowi”.

Już trochę inne podejście można zaobserwować na Zachodzie Europy. Nie przywiązuje się do tych kwestii już aż takiej wagi. Jest się fanem z wielu innych powodów, takich jak na przykład bliskość stadionu czy właśnie chęć oglądnięcia — uczestnictwa w wydarzeniu będącym na wysokim poziomie sportowym. Mawia się wtedy, że idę zobaczyć ligę x. Jest to charakterystyczne przede wszystkim w Anglii. Tam futbol to styl życia.

Do wyboru, do koloru

Nie ma jednocześnie tylu alternatyw w postaci innych sportów, jak ma to miejsce w Polsce. Dlaczego? Bo nie ma takiej potrzeby, zwłaszcza że jedna dyscyplina sportu jest bezsprzecznie sportem narodowym, tym samym rozwiniętym bardzo dobrze: z wieloma entuzjastami, widzami w całym kraju i na świecie, z milionami przed telewizorami. Tam są sponsorzy, wielcy inwestorzy oraz poważne kontrakty telewizyjne. A wszystko  z jednego prostego powodu — jest dla kogo!

Powiedzieć, że idę zobaczyć ekstraklasę brzmi jak kiepski żart. Dzieje się tak również z tego powodu, że prócz futbolu zagranicznego na wysokim poziomie, mamy inne, niszowe dyscypliny, które chcąc czy nie chcąc, podbierają klientów naszej „piłce podwórkowej”. Tym samym potencjalny reklamodawca woli wybrać niszową, ale jednak względnie rozpoznawalną i popularną w Polsce dyscyplinę (żużel, siatkówka, skoki narciarskie), która jest niejako naszą specjalnością, w której odnosimy jakieś sukcesy. Bo gdzie jak nie w Polsce, jest najlepsza liga żużlowa na świecie? Gdzie jak nie w Polsce, mamy silną ligę oraz reprezentację siatkarską, zarówno w skali Europy, jak i Świata? Kto jak nie Polska ma czołową reprezentację w skokach narciarskich?

Grzechy polskich klubów i ich działaczy

Jednak nadal nie wyjaśnia to w pełni, dlaczego polska piłka klubowa nie jest w stanie wybić się ponad swoją przeciętność. Żeby nie powiedzieć — marność. Niestety, ale żeby cokolwiek zmieniło się w tej kwestii, muszą minąć lata uczciwej pracy i to od podstaw. Przede wszystkim lokalne firmy powinny dostrzec potencjał reklamowy tkwiący w rodzimej piłce. Oczywiście mam tutaj na myśli całkowicie prywatne podmioty, a nie kolejny państwowy bank komercyjny czy państwowego molocha miedziowego. Takie firmy — owszem polskie, mimo wszystko z racji tego, że mają niemalże nieograniczone finansowanie z budżetu państwa (z kieszeni każdego z nas), najzwyczajniej psują zdrową konkurencję na rynku reklamy. Takie spółki sponsorując ligę czy też jeden klub, zawyżają cenę za usługę reklamową, mając przecież nieograniczone możliwości.

Taki stan rzeczy doprowadza do sytuacji, że wiele prywatnych przedsiębiorstw (często też polskich) nie decyduje się na sponsoring. Żadna niepaństwowa firma, zdrowo zarządzana według praw popytu i podaży, nie zdecyduje się płacić zawyżonych stawek za reklamę przez „państwowe molochy”. Żadna firma walcząca na rynku z konkurencją o przetrwanie, nie może sobie pozwolić na straty, w przeciwieństwie do państwowych kolosów, które zawsze dziurę w budżecie mogą zasypać pieniędzmi z podatków itp. Jest to nieuczciwe, ale jednak na porządku dziennym.

Podobne praktyki stosują samorządy. Sponsorując lokalna drużynę są trochę na uwięzi. Z jednej strony nie powinny tego robić. Jednak z drugiej, gdyby nie takie działania, często jedyna drużyna w promieniu 200 km przestałaby istnieć z dnia na dzień. To z kolei wywołałoby oburzenie miejscowych adeptów piłki nożnej oraz tzw. patriotów. „Jak to? Skoro żaden lokalny biznes nie jest w stanie utrzymać klubu na dotychczasowym poziomie, to czemu samorząd nie może tego zrobić? Przecież to my obywatele tego chcemy. To samorząd ma nasze pieniądze. To on reprezentuje nasze interesy”.

Naga prawda

Jest to poniekąd logiczne wytłumaczenie. Wszystko się jednak zmienia, gdy spojrzymy na liczby. W prawie 650 tys. Wrocławiu, na niespełna 43 tys. stadion przychodzi średnio 10 tys. kibiców na mecz miejscowego Śląska. To naprawdę znikoma ilość mieszkańców tego miasta oraz okolic. Porównując to jeszcze do tego ile milionów w skali roku pompuje się z Urzędu Miasta do klubowej kasy oraz jakie wyniki osiąga zespół, w co tu dużo mówić średniej, jak nie słabej lidze, powstaje pewien paradoks. A przecież trzeba podkreślić, że wcale nie jesteśmy jako Polacy, specjalnie zamożnym narodem.

Takich przypadków jak we Wrocławiu jest znacznie więcej. Wystarczy tylko bardziej poszukać. Zabrze, Chorzów, Gliwice itd. – mamy w czym wybierać. Oczywiście, żeby sprawa była jasna: nie mam nic przeciwko inwestycjom z publicznych pieniędzy w infrastrukturę piłkarską — czy ogółem rzecz biorąc w wielofunkcyjne obiekty sportowe. Oczywiście mam tutaj na myśli inwestycje przeprowadzone „z głową”. Niejako zaprzeczeniem tego podejścia jest budowa stadionu miejskiego przy Reymonta w Krakowie, na którym swoje mecze rozgrywa Wisła. Ale to już temat na osobny artykuł.

Wstawanie z kolan

Jak zatem uniknąć sytuacji, w której znalazło się wiele polskich klubów? Można zaryzykować stwierdzenie, że w Łodzi sobie z tym poradzono. Co było głównym czynnikiem warunkującym? Odpowiem krótko: konkurencja. Dwa zespoły w jednym mieście, z mniej więcej równym potencjałem kibicowskim i tym finansowym. W efekcie władze miejskie, żeby nie podsycać wzajemnych animozji między fanami obu zespołów (w końcu w mieście jest jeden samorząd, a kluby są dwa), postanowiły wybudować dwa mniejsze obiekty na 15 – 20 tys. widzów, w  dodatku wielofunkcyjne. Dzięki temu mamy do czynienia z sytuacją, w której każda ze stron może być usatysfakcjonowana.

Miasto, bo nie przepłaciło. Posiada dwa mniejsze obiekty w różnych lokalizacjach, na których prócz meczów piłkarskich można organizować inne imprezy masowe. Do tego funkcjonalna powierzchnia komercyjna pod wynajem, będąca dodatkowym źródłem dochodu dla operatora. Oczywiście czynsze za wynajem/dzierżawę od klubów. Wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z idealnym przykładem tego, jak przeprowadzać dwie wielki inwestycje w podobnym czasie, które zwrócą się w relatywnie krótkim okresie. Kluby także są zadowolone. Posiadają własne funkcjonalne obiekty, które odpowiadają ich realnym potrzebom.

Mądre zarządzanie

Właściwe zarządzanie klubem to nie tylko posiadanie pięknego obiektu. Trzeba również umieć zapełnić trybuny. Odpowiedni marketing zachęcający kibiców do kupna karnetu lub biletu to podstawa, bez której o stabilnym budżecie można tylko pomarzyć. Komplet sprzedanych karnetów przed sezonem tylko to potwierdza. Kibic to najwierniejszy klient, o którego trzeba dbać.

W Łodzi prócz finansów dobrze ma się też kwestia sportowa, zarówno w jednym, jak i w drugim klubie. Nie jest tajemnicą, że już w przyszłym roku możliwy jest powrót ŁKS-u do ekstraklasy, po blisko 7 latach przerwy. Widzew także ma realną szansę na awans w tym sezonie (do I Ligii). W tym miejscu warto zwrócić uwagę na fakt, że oba kluby po zapaści finansowej oraz bankructwie, startowały prawie od zera, tj. od IV Ligii. Awans odpowiednio do pierwszej, jak drugiej ligi w takich okolicznościach zasługuje na szacunek. Jeśli jeszcze dołożymy do tego względnie ustabilizowaną sytuację finansową czy chociażby karnetowy rekord Polski ustanowiony przez Widzewa (trzeci rok z rzędu sprzedany komplet karnetów! W tym roku ponad 16 tys.!) to tym większe „chapeau bas”.

Można stwierdzić, że oba łódzkie kluby powstały z kolan. Oczywiście droga do obecnego stanu nie była usłana różami. Jednak pokazuje to, jaką mniej więcej drogą powinna podążać reszta stawki.

Wędka, a nie ryba

Co jednak wynika z tego przydługiego wywodu? Przede wszystkim to, że powinniśmy raz na zawsze skończyć z finansowaniem ligi i klubów w niej grających przez wielkie państwowe firmy, które zabijają zdrową konkurencję na rynku stawek za reklamę, sponsoringu oraz praw telewizyjnych. Zakaz dotowania klubów — bycia ich właścicielami — powinien objąć też samorządy. Powinny one dać lokalnym klubom wędkę, a nie rybę. Budowa funkcjonalnych, a przede wszystkim rentownych aren oraz obiektów treningowych dla zdolnej młodzieży jest znacznie lepszą, oraz trwalszą inwestycją, niż podłączanie przysłowiowej „kroplówki”, w rezultacie pompowanie strumieniami milionów publicznych pieniędzy każdego z nas w błoto.

Nigdy nie będzie sukcesu, ani nawet poprawy stanu polskiej piłki klubowej, jeśli nadal będą ją dofinansowywać firmy i samorządy, które mogą pozwolić sobie na złe gospodarowanie — nieoglądanie dwa razy każdej wydanej złotówki.

Do przeciwników oraz sceptyków

Wiem, że mój pogląd na tę sprawę jest radykalny, ale być może inaczej się nie da. Zdaję sobie sprawę, że gdyby wprowadzić zaproponowane przeze mnie rozwiązania, wywołałoby to istne „trzęsienie ziemi”. Byłoby z początku biednie — to prawda. Jednak może wreszcie dałoby to impuls do działania i sprawiło, że szkolenie młodzieży (takie z prawdziwego zdarzenia) oraz mądre i długofalowe zarządzanie nie byłoby tylko fikcją.

Równocześnie nikt nie pragnie wzniecać rewolucji za wszelką cenę. Odpowiednie przepisy można wdrażać w życie stopniowo. Stwórzmy w końcu zdrową konkurencję (ergo — nie psujmy jej). Nie wydawajmy w kółko pieniędzy wszystkich obywateli. Zwłaszcza jeżeli nie wszyscy z nich się na to godzą.

Porządne podwaliny prawne i regulacyjne (dokładne monitorowanie przebiegu sprzedaży akcji klubów oraz jeszcze bardziej wnikliwe nadzorowanie wypełniania wymogów licencyjnych), zdrowa konkurencja na rynku reklamy; sponsoringu oraz praw telewizyjnych — to podstawa. Bez pewnych, czasem radykalnych zmian, coroczne występy naszych drużyn w fazach grupowych europejskich pucharów będą wciąż tylko abstrakcją.

Być może jestem w błędzie. Może taki już nasz los. 45 lat za żelazną kurtyną sprawiło, że dogonienie zachodniej piłki, niejako pogoń gospodarcza, jest praktycznie niemożliwa. Jednak czy ktokolwiek ma na myśli — śni o tym, żeby nasze kluby rywalizowały na równi z potęgami europejskiej piłki? Otóż nie. Chcemy jedynie nie wstydzić się co roku z tego powodu, że nasze drużyny odpadają już na początku eliminacji do pucharów. Kluby naszych południowych sąsiadów czy chociażby te z byłej Jugosławii nie mają aż takich problemów z zakwalifikowaniem się.

Dlaczego zatem my mamy być gorsi?! Jesteśmy zdecydowanie większym narodem. Przestańmy wreszcie grać w piłkę na niby. Nie bądźmy dziećmi i nie taplajmy się w błocie. Skończmy uprawiać futbol podwórkowy.

Fan 13-krotnego Mistrza Polski. Wisła Kraków. Czasem coś napiszę. Czasami z przymrużeniem oka.

Skomentuj

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz więcej Pismo Kibiców